I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Siostra Faustyna i Mariusz Lubomski + odrobina Skywaya

Dzisiaj co nieco z trzech różnych bajek.

http://ecsmedia.pl/c/siostra-
faustyna-biografia-swietej-b-iext7142708.jpg
1. Skończyłam czytać książkę zatytułowaną Siostra Faustyna. Biografia świętej autorstwa Ewy K. Czaczkowskiej. Mam wrażenie, że jakiś czas temu było o tej pozycji dość głośno, i ucieszyłam się, gdy wpadła w moje ręce. Dzienniczek  przeczytałam parę miesięcy temu, i wtedy s. Faustyna stała mi się bliska, no ale było to parę miesięcy temu, więc doskonale się złożyło, że mogłam teraz odnowić swoją znajomość z tą świętą. Autorka dzieli swoją pracę na dwie części - pierwsza to dość typowa biografia; druga - Misja Siostry Faustyny trwa - mówi o tym, co było już po śmierci Faustyny, jednocześnie o procesach beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym oraz wszystkim, co doprowadziło do szerzenia kultu Miłosierdzia Bożego. Część pierwsza wręcz mnie wciągnęła, z drugą się męczyłam, przypomina chaotyczny rozdział podręcznika do historii. Chociaż chaos wkrada się i do pierwszej części książki. Autorka postanowiła podzielić treści na rozdziały poświęcone chronologicznie miejscowościom, w jakich przebywała Helena Kowalska, a później - s. Faustyna. Chaos pojawia się wtedy, gdy w jakimś miejscu nasza święta przebywała więcej niż raz. Dla przykładu, w rozdziale Warszawa opisane zostało 7 pobytów Faustyny w tym mieście. Pierwszy w 1924 r., ostatni - w 1936r. Po opisie warszawskich dziejów s. Faustyny z 1936 r. w następnym rozdziale przeskakujemy do Ostrówka i znów roku 1924, co sprawia, że nieco gubimy chronologię. Nie rozumiem tego konceptu na formułę biografii, zwłaszcza że np. Krakowowi poświęcone są aż cztery rozdziały. Brak więc i chronologii, i konsekwencji. W poszczególnych rozdziałach pojawiają się także niezwiązane już z danym miejscem dygresje, wybiegania naprzód, dodatkowe informacje, co urozmaica treść, ale znów zaburza formułę. Mam wrażenie, że książką pisana była w pośpiechu (żeby zdążyć na Niedzielę Miłosierdzia?), że przydałoby się kilka miesięcy na sczytanie, poprzestawianie różnych treści i inne drobniejsze poprawki (również stylistyczne). Autorka dołożyła wielu starań, żeby jak najdokładniej ustalić miejsca pobytu siostry Faustyny, daty wyjazdów co do dnia, a nawet godziny odjeżdżających pociągów. To interesujące jako ciekawostki, ale zbyt często pojawiają się informacje typu: dziś już nie jesteśmy w stanie dociec, czy Helena Kowalska wyjechała stamtąd 23 czy 25 marca. Myślę sobie, że dla przeciętnego czytelnika to nie ma żadnego znaczenia, no chyba że ma urodziny 23 marca, i chce wiedzieć, czy dokładnie 50 lat wcześniej święta siostra Faustyna zatrzymała się w Częstochowie. Z drugiej strony, przychodzi mi na myśl, że ciekawym materiałem dziennikarskim byłaby historia powstawania tej biografii, to wszystko, czego musiała dokonać autorka, żeby dowiedzieć się tych najróżniejszych szczegółów; to, co spotykała w miejscach, w których przebywała s. Faustyna; rozmowy z ludźmi, obecne miejsca jej kultu. Może gdyby powstały dwie książki - Biografia i coś w stylu Szlakiem siostry Faustyny, udałoby się uniknąć tych różnych mankamentów.
OK, to tyle czepialstwa. Poza tym wszystkim, książka jest świetnym sposobem na zapoznanie się z życiem świętej siostry Faustyny od dzieciństwa aż do śmierci, a także z rozwojem tego, co zapoczątkowała, już po jej śmierci; również - z realiami życia w zakonie w I poł. XX wieku, oraz w ogóle z realiami życia w Polsce w tamtym czasie. Z lektury samego Dzienniczka wszystkiego o siostrze Faustynie się nie dowiemy, gdyż był on pisany tylko przez kilka lat. Dodatkowo, Biografia przybliża, przypomina najważniejsze fragmenty z Dzienniczka, wraz z kontekstem, częstym wytłumaczeniem teologicznym, reakcją różnych kapłanów na wizje Faustyny. Polecam tym, którzy są po lekturze Dzienniczka (albo chociaż fragmentów, albo chociaż próbie lektury Dzienniczka...), i czują, że powinni jeszcze coś na temat dzieła siostry Faustyny poczytać.

2. Wczoraj wybrałam się na koncert Mariusza Lubomskiego i Renaty Przemyk do Lizard Kinga. Na szczęście najpierw występował Lubomski, a Przemyk dopiero po nim. Mi zależało na Lubomskim. Jakiś czas temu myślałam sobie, że mógłby kurczę zagrać w Toruniu, no i proszę, koncert! Nasłuchałam się wcześniej Ambiwalencji, bo lubię się przed koncertem porządnie nasłuchać piosenek, jakie się na nim pojawią, zwłaszcza, że Spacerologia to naprawdę ostatnio moja ideologia, blisko mi też do Miss Paranoi, choć staram się Chodzić ubrana w różowe nadzieje (a bywa, że także spodnie...). Mariusz Lubomski postanowił jednak zagrać zupełnie inny koncert. Porzuciwszy swoje piosenki, wykonał z towarzystwem jazzujących klawiszy, gitary basowej i saksofonu kilka(naście?) znanych polskich piosenek. Zaczął od Zielono mi, później na przykład Tak, tak Republiki, Mimozami czy Ciągle pada, w którym uroczo mylił się z tekstem co chwila. Mnie też rozpraszałby ten nieco wydumany akompaniament, nie do końca w moim stylu. Ale miło było posłuchać. Choć na koncertach Lubomskiego należy nie tylko słuchać, ale i patrzeć. Zachowanie sceniczne tego artysty szalenie mnie fascynuje. Patrząc na niego, mam wrażenie, że występ jest dla niego tak intymną chwilą, że w zasadzie... nikt nie powinien go wtedy oglądać. Z drugiej strony, doskonale widać, że wiele gestów jest specjalnie wymyślonych, wręcz aktorsko zagranych. W każdym razie, Lubomski na scenie nie nudzi. Chociaż szkoda, że nie zagrał choć kilku swoich utworów, bo na to się nastawiałam.
Potem na scenę weszła Renata Przemyk, znana mi tylko z Babę zesłał Bóg, no ale jak już byłam na koncercie, to zostałam na paru kawałkach. Być może to w zestawieniu z wcześniejszym Lubomskim, ale w wypadku Przemyk strasznie denerwowało mnie jej zachowanie na scenie. Te teksty, że ona to jest kapłanką i eremitką, i jakimś tam jeszcze kobiecym guru, jakieś takie budowanie nie wiadomo jakiej aury wobec siebie, nie rozumiem. I choć tekstowo i muzycznie było to fajne, to bałam się, że tak mnie ta atmosfera zniesmaczy, że przytłoczy to miłe wrażenia z poprzedniego koncertu.Więc się zmyłam.

3.Przeszłam się jeszcze po mieście, obejrzeć trochę Skywaya, toruńskiego festiwalu świastła. I byłam przerażona ogromną ilością ludzi przechadzających się od jednej świetlnej ekspozycji do drugiej. Pokaz na Muzeum Uniwersyteckim świetny jak i rok temu, nic więcej nie przyciągnęło mojej uwagi. Nie chciało mi się też samotnie, lecz z rowerem, przepychać między tłumami. I ogólnie rzecz ujmując, alternatywnie nie jaram się Skywayem.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

X-Men: Pierwsza klasa, M. Vaughn

Obejrzałam, bo na ekranie mignął mi James McAvoy. A że to właśnie ten aktor, którego tuż przed maturą pojechałam oglądać na żywo aż do Londynu, no to skusiłam się i na X-Menów. Chociaż kompletnie nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Ale i bez znajomości dalszych losów mutantów, film ten można obejrzeć z pewnym zainteresowaniem. Dobre kino rozrywkowe, w którym może fabuła nie powala, ale aktorstwo jest na poziomie (chociażby epizodzik Hugha Jackmana!), jest sporo ciekawych scen i sekwencji (w których nawiązuje się nawet do pierwotnego komiksowego charakteru opowieści, dzieląc ekran na mniejsze klatki, jak w świetnym fragmencie pokazującym szkolenia mutantów), a i fani mądrości od Paolo Coehlo znaleźliby pewnie coś dla siebie (zaakceptuj siebie, uczyń z swoich przywar zalety, w różnorodności i przyjaźni tkwi siła, a w każdym z nas - coś człowieczego, i coś zwierzęcego, i sami decydujemy, która cząstka przejmuje nad nami kontrolę...).
http://0.tqn.com/d/movies/1/0/4/b/X/x-men-first-class-photo-james-mcavoy2.jpg
Całkiem w porządku, jak na film o superbohaterach. Ale McAvoya zdecydowanie bardziej lubię z kozimi nóżkami lub też w klimatach z XIX-wiecznej Anglii.

piątek, 10 sierpnia 2012

nietykalny sprzedawca broni - oliver twist...

Troszkę się zebrało. To tak w ramach podsumowania, hm, pierwszego miesiąca wakacji.
webkupiec.pl
Sprzedawca broni to kryminał napisany przez Hugha Lauriego. Tak, aktora znanego przede wszystkim z roli obdarzonego specyficznym poczuciem humoru doktora House'a. W książce również mamy do czynienia ze specyficznym poczuciem humoru. Mniej więcej raz na stronę pojawia się jakiś (w zamyśle) zabawny tekst, cyniczna odzywka lub myśl-skojarzenie głównego bohatera-narratora. Dużo tego. Przy moim poczuciu humoru było to wszystko śmieszne raczej na zasadzie: "aha, tutaj był żarcik, hah", niż "HAHAHAHA", ale i tak uważam to nagromadzenie żarcików za pewną charakterystyczną cechę, wyróżniającą tę książkę. Chociaż nie chciałabym uchodzić za znawcę kryminałów, nie przeczytałam ich zbyt wiele. W Sprzedawcy broni pierwsze rozdziały nie oznaczają początku intrygi, ona trwa już jakiś czas. I to co z początku wydaje się być kwestią jednego zlecenia zabójstwa, okazuje się (uwaga, spoiler) grubą sprawą, w którą zamieszane są i siły rządowe, i różne państwa, i ekolodzy, u mafiosi. Niezbyt odkrywczy schemat, aczkolwiek wciągający, z raczej zaskakującym zakończeniem. Podsumowując, czyta się to fajnie, ale szczena nie opada.
Od paru miesięcy (!) miałam też w kategorii "w trakcie czytania" Olivera Twista Charlesa Dickensa. Wpadłam na pomysł, aby ściągnąć sobie e-booka i czytać na smartphonie. I tak sobie czytywałam po kilka stron od czasu do czasu, ale ciągnęło się to tak długo, że postanowiłam w końcu wypożyczyć tradycyjną książkę, i w ten sposób dokończyć powieść, bo zaczynałam już zapominać, co było na początku. Jaki z tego morał? Jako e-booki czytać powinnam pozycje mniejsze objętościowo.
rogerbourland.com
Lubię Dickensa. Chociaż bardziej tego z Klubu Pickwicka, niż z Olivera Twista, w którym, z racji innego wirtualnego odbiorcy, brak tych dickensowskich smaczków. Ale i tak, ta cała szaro-bura atmosfera XIX-wiecznej Anglii ma dla mnie wiele uroku. Schemat fabularny wydał mi się bardzo podobny do... Sprzedawcy broni, choć to pewnie dlatego, że te dwie lektury zbiegły mi się w czasie. Jest intryga, w którą wchodzimy w trakcie, i choć na początku wydaje się, że to całkiem prosta historyjka, to z biegiem czasu okazuje się, że sprawa jest dużo grubsza. A na końcu rozwiązanie, i Oliver żyje długo i szczęśliwie. No, bo jakżeby inaczej, przecież taki ładny i szlachetny chłopiec nie mógł pochodzić z nizin społecznych, nie? To kurczę przykre, i dyskryminujące te całe niziny, no. Swoją drogą, film Polańskiego, z tą całą uroczą szaro-burością, był dla mnie kilka lat temu tak bardzo sugestywny, że do teraz Oliver i Fagin mają dla mnie twarze młodego Barney'a Clarka i Bena Kingsley'a.
miastokobiet.pl
Musisz obejrzeć "Nietykalnych", they said. Bo taki ładny film. Przy takich poleceniach rodzi się we mnie obawa, że film będzie zbyt uroczy, uroczy do tzw. porzygu. Jednakowoż Olivierowi Nakache i Ericowi Toledano udało się tego uniknąć, choć film rzeczywiście jest ładny. Historia z potencjałem do nakręcenia ckliwego wyciskacza łez - gdyby rzeczywiście była jakaś historia... A odniosłam wrażenie, że fabuły nie było tu zbyt wiele. I to na plus! Trochę jak, dla przykładu, w Potworach i spółce, gdzie najfajniejszy fragment filmu to wstęp, w którym poznajemy normalne życie potworów, do momentu, kiedy pojawia się ta mała dziewczynka, i zaczynają się kłopoty. Dobre aktorstwo, kilka dobrych żartów na granicy dobrego smaku, dla których w wyciskaczu łez raczej nie znaleźlibyśmy miejsca (sceny takie jak eksperyment z oblewaniem sparaliżowanego wrzątkiem, po odkryciu, że ten nic nie czuje; goleniem mu zarostu w charakterystyczny hitlerowski wąsik; czy wspólne udawanie ataku z wyciekiem śliny, aby zmylić policjantów). Fajna przyjaźń między głównymi bohaterami, fajne przeżywanie ciężkiej choroby. Trochę na siłę wciśnięty wątek miłosny - choć jak dowiadujemy się z końcowego wyjaśnienia mówiącego o dalszych losach pierwowzorów bohaterów, rzeczywiście miał on miejsce. Dowiadujemy się tam też, że w true story pielęgniarz wcale nie był czarnoskóry, a w filmie - owszem. I mamy od razu - stereotypowego Murzyna-kryminalistę, i nośny wątek emigrantów, i politycznie poprawne pokazanie, że nawet taki czarnoskóry z przedmieścia może się okazać fajnym gościem. No tak filmowo, wybaczam. Warto obejrzeć, jeśli ktoś lubi takie spokojne, pozytywne kino.