I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

czwartek, 27 grudnia 2012

2012 patetycznie

31 grudnia 2011 r. napisałam tutaj: Chyba nie chcę 2012. I słusznie nie chciałam. Patrząc obiektywnie, był to zdecydowanie najgorszy rok mojego życia. Rok, w którym odkryłam, że najlepiej płacze się pod prysznicem. Tam nikt nie widzi i nikt nie słyszy. Idealne miejsce do wyrzucenia z siebie tłumionych emocji. Łzy giną w tłumie kropelek wody zmywających dyskretny makijaż udawania, że wszystko jest w porządku.
Rok 2012 na samym początku kopnął mnie ciężkim buciorem prosto w twarz. Upadek był bolesny, trudno było się podnieść. Potem co i rusz dostarczano mi kolejnych kopniaków. A gdy z jednej strony udawało się nieco odetchnąć, oderwać od dna, to z drugiej strony przychodził nowy cios. Leżąc w błocie z nadzieją chwyciłam za wyciągniętą w moim kierunku rękę. Udało się powstać. Tylko że tam w dole, w bagienku, to kiepsko widać. Błędna perspektywa nie pozwoliła mi zobaczyć, że z tą ręką to trzeba uważać. Nie należy jej tak mocno chwytać, bo ona jest niebezpieczna, można się łatwo oparzyć. Na szczęście oparzenia to nie to samo co kopniak w twarz, oparzenia łatwo się goją.
Stoję więc i patrzę z nadzieją na 2013. Będzie lepszy. Musi być.

Feralny 2012 jadę pożegnać w Rzymie, tam też powitam 2013. A jak już to zrobię, to pojawi się tutaj kolejny post podsumowujący 2012 rok, tym razem od strony tego, co udało mi się w tym czasie przeczytać i zobaczyć.

środa, 26 grudnia 2012

Anna Karenina: na scenie czy na ekranie?

Anna Karenina, reż. J. Wright

Lubię Keirę Knightley. Trochę nie wiem dlaczego, jakoś tak dobrze mi się ją ogląda, a i filmy, w których grywa, zazwyczaj przekonują mnie do siebie. I chociaż nie czytałam Anny Kareniny Tołstoja (ale chyba jest u mnie na liście książek do przeczytania...?), to miałam ogromną ochotę wybrać się na ten film do kina. Bo skoro to literacka historia o miłości, i jeszcze te wszystkie suknie, i Keira, to ja podświadomie oczekiwałam czegoś w stylu Dumy i uprzedzenia.
Niestety, rodzeństwo. heyuguys.co.uk
A tu - inaczej. Przede wszystkim nie kibicowałam głównej "parze", bo tam kurczę ani trochę "chemii" nie było! Wroński jakiś taki... absolutnie niepociągający. Anna, why? Albo może raczej: Почему? I może znów przemówiło przeze mnie to podświadome przywiązanie do DiU, bo zanim jeszcze zorientowałam się w filmie, to miałam nadzieję, że główny romans rozegra się między postaciami kreowanymi przez Keirę Knightley i Matthewa Macfadyena. A tu klops, rodzeństwo. I naprawdę, naprawdę dopiero w domu po powrocie z kina zorientowałam się, że w takim wypadku byłaby to ta sama para aktorów, co w duecie Lizzie Bennet - pan Darcy. W każdym razie, Macfadyen jest świetny, i nawet Jude Law był w stanie mnie zaskoczyć - ten, który zazwyczaj grywa amantów o obezwładniającym uśmiechu, tutaj jest absolutnie poważnym, znudzonym, łysiejącym mężem, i jako taki wypada całkiem nieźle.
Wbrew przewidywaniom bukmacherów, nie zachwyciły mnie ani tańce, ani kostiumy. Właśnie - bardziej kostiumy niż stroje. Metafora teatru została zastosowana bardzo konsekwentnie, pojawiła się chyba w każdym możliwym aspekcie filmu. Jest naprawdę WSZĘDZIE. I to trochę zbyt łopatologiczne, zbyt nachalne. Aby zasugerować, że światu przedstawionemu blisko jest do teatru, nie trzeba co drugiej sceny rozgrywać na deskach teatralnych, można zastosować jakieś bardziej subtelne środki. Zabrakło mi pokazania choćby odrobiny takiej rzeczywistej Rosji z tamtych czasów, momentu, w którym ktoś mógłby krzyknąć to nie jest film (teatr), to prawdziwe życie...
Forma przesłoniła mi treść, tak przedstawiona opowieść nie miała w sobie tyle siły, by wciągnąć mnie do środka, rozgrywający się (na scenie? na ekranie?) dramat niewiele mnie obszedł. Ale i tak niezmiernie miło było mi przyglądać się temu wszystkiemu. Bez problemu wyłapywać kolejne teatralności, z których niektóre były naprawdę pomysłowe, śmiać się z komicznego, ale nie przerysowanego, i na dodatek uroczego Sitwy, słuchać muzyki towarzyszącej scenom (zwłaszcza balom!), oglądać te świetne zagrania techniczne, kostiumy, oraz znajdujących się w nich przystojnych mężczyzn i piękne kobiety. Mówiłam już, że lubię Keirę Knightley? A i anielska Alicia Vilkander zasługuje na uwagę.
Epilog? Bardzo ładne widowisko. W zależności od podejścia, może zarówno zachwycić, jak i rozczarować. Ja znalazłam się gdzieś pomiędzy tymi dwiema postawami. I nawet te elementy rozczarowania nie zmieniają faktu, iż uważam, że film ten zdecydowanie warto zobaczyć.

piątek, 21 grudnia 2012

z kategorii: drzewa iglaste

Przystołowy okazjonalny rodzinny quiz biologiczno-przyrodniczy.
Pytanie: A jakie drzewo iglaste zrzuca igły co roku?
Odpowiedzi, jakie padły niemalże jednocześnie:
- Moździerz
- Jastrząb
Także tego. Wesołych, i żeby Wam igiełki nie pospadały tak szybko jak z moździerzy i jastrzębi.

czwartek, 20 grudnia 2012

wampiry, dzicz, zmierzch to kicz.

Zmierzch, reż. Catherine Hardwicke

Zmierzch. No tak. Jako (przyszłemu?) kulturoznawcy chyba nie wypada mi nie zapoznać się z tak istotnym dla popkultury wytworem, no nie? Tak więc się zapoznałam. Obejrzałam film razem z Babcią, która, jako fanka książek pani Stephenie Meyer, dostała go od nas w zeszłym roku pod choinkę, ale nie umiała sama włączyć odtwarzacza DVD. Odwiedziliśmy ją wiec wraz z NJMŁ, największym w rodzinie kinomanem, i urządziliśmy sobie pokaz Zmierzchu.
Robert Pattinson-Edward Cullen:
A tak patrzę spode łba. /fanpop.com
Tak, pewnie, że byłam do filmu uprzedzona. I nic mnie w tym zakresie nie zaskoczyło. Potraktowałam Zmierzch jako coś zabawnego, z czego można się pośmiać. Ogromnie pomogły mi w tym przekomicznie kiczowate sceny, takie jak zatrzymywanie rozpędzonego samochodu wyciągniętą ręką, wampiry świecące się jak miliony monet albo biegające po gałęziach drzew jak małpka, na dodatek puszczona na video w przyspieszonej prędkości. Och, i "aktorstwo". Chociaż widziałam wiele memów na temat jednej jedynej miny Kristen Stewart, to ja jednak skupiłabym się na Pattinsonie. Jest ohydnie sztywny, a cała jego gra polega na patrzeniu na ludzi spode łba.
I naprawdę, bardzo mnie to wszystko bawiło, ale ten kicz to zbyt mało, by przytrzymać moją uwagę przy Zmierzchu. My wszyscy od razu wiemy, czemu ten koleś jest taki dziwny, i rozwiązanie zagadki "jesteś wampirem" w ogóle nas nie frapuje, film wlecze się bez celu, do momentu, gdy do gry wkraczają złe wampiry, które chcą zjeść Bellę. W związku z tym dobre wampiry postanawiają ją chronić, co w sumie niewiele daje, bo zły wampir i tak ją dopada, ale Bellę udaje się uratować, natomiast tamtego rozrywają i palą.
No i zakończenie, jak przystało na film o nowej dziewczynie w amerykańskim liceum -  tuż przed napisami końcowymi tańczy na balu z najprzystojniejszym chłopakiem w szkole. Chociaż tutaj schemat zostaje nieco przełamany przez fascynującą dyskusję na temat "ugryź mnie, chce być taka jak ty" na zmianę z "nie, jednak mnie nie gryź"... To szalenie pocieszające, gdy mogę spojrzeć na swoje życie, i szczerze powiedzieć "still a better love story than Twilight".

Nie, jednak mnie coś zdziwiło w tym filmie. Mimo całego tego kiczu chwilami wampir Edward ma w sobie takie jakieś dziwne zachowania, jakby coś z rzeczywiście istniejących facetów ;)

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Recenzja SenNOTności

Śnisz czy żyjesz prawdziwie? Odosobniony czy z innymi? Jesteś samotny chwilowo, bo w tym momencie potrzebujesz pobyć sam czy też na stałe, bo nie umiesz się otworzyć i myślisz, że inni ludzie cię nie akceptują? Walczysz z tym czy pogrążasz się w takim stanie? Ta recenzja nie udzieli ci odpowiedzi. Musisz odkryć ją sam, a świetną pomocą może okazać się przedstawienie „SenNOTność”.

To tylko lid. Całą resztę mojej recenzji tego przedstawienia, przygotowanego przez Stowarzyszenie Jestem pomagające osobom niepełnosprawnym i uzależnionym, możesz przeczytać tu: http://kulturalnytorun.pl/wiadomosci/sennotnosc-porusza

niedziela, 16 grudnia 2012

Poznaj historię Wielkiego Diamentu

Joanna Chmielewska, Wielki Diament

weltbild.pl
Wielki Diament to dwutomowa powieść kryminalna z elementami sagi rodzinnej. Opowiada historię największego na świecie diamentu, który mamiąc swoim urokiem wielokrotnie przechodzi z rąk do rąk w dość nietypowych okolicznościach. Trup ściele się przy tym gęsto, a i miłość pojawia się często (przepraszam za rym). W gruncie rzeczy klejnot pozostaje w rękach jednej rodziny od bodajże XIX w., i przechodzi pomiędzy poszczególnymi potomkiniami rodu aż do czasów PRL. Proces ten został czytelnikom przedstawiony w pierwszym tomie powieści, w którym akcja dzieje się w zawrotnym tempie.
Drugi tom pisany jest zupełnie inaczej. Mamy do czynienia z narratorem w pierwszej osobie. Jest nim Joasia, która wraz z siostrą bliźniaczką Krysią dziedziczą rodzinne posiadłości, i porządkując szpargały dowiadują się o rodzinnej tajemnicy dotyczącej diamentu. Postanawiają go odnaleźć, bo diament oznacza mnóstwo kasy, która pomoże im zatrzymać przy sobie ukochanych mężczyzn. Aby tego dokonać, z listów, pamiątek rodzinnych i wspomnień rekonstruują losy familii i należącego do nich skarbu. Happy endu w związku z tym domyślamy się od początku.
Pierwsza część mknie tak, że nie możemy przywiązać się do żadnej postaci. W drugiej co prawda mamy stałe postaci, ale z kolei mankamentem jest fakt, że bliźniaczki przez cały tom poznają historię, którą my już przecież znamy z pierwszego tomu, i nie jest to dla nas jakoś szalenie fascynujące. Natomiast motyw diamentu, który ma zapewnić szczęście w miłości uważam za głupkowaty, ale co ja tam wiem.
Miałam wrażenie, że czytam coś płytkiego, ale przyjemnego. Może niekoniecznie na czas tuż przed sesją (bo czy nie powinnam już zagłębiać się w historię sztuki, muzyki i w ogóle?), ale jako lektura wakacyjna - jak najbardziej! Zwłaszcza pierwszy tom czytało mi się bardzo dobrze, chociaż i drugi nadrabia temperamentnymi odzywkami bliźniaczek. Dodatkowego kolorytu mojemu obcowaniu z Wielkim Diamentem nadawał fakt, iż o przeczytanie tej książki poprosiła mnie Babcia Krysia, osoba, która swoją cichą, a fascynującą działalnością czytelniczą zainspirowała mnie do opisywania każdej przeczytanej przeze mnie książki. Wartka akcja pierwszego tomu pokonała Babcię, więc poprosiła mnie o pomoc w streszczeniu tej powieści. A fakt tej kooperacji między wnuczką a babcią był jakby żywcem wyjęty z powieści Chmielewskiej!

sobota, 15 grudnia 2012

Boję się Świąt. Zawsze czekałam z radością, teraz się boję. No dobrze, zawsze też bałam się dzielenia opłatkiem, bo wzruszam się i mi z tym głupio, teraz boję się tego po wielokroć. Puste miejsce przy stole, puste miejsce w sercu.
A Jezus jawi mi się w tym Adwencie nie jako Dzieciątko, ale jako Chrystus na Krzyżu.

Chyba że... będzie koniec świata. Not bad!

piątek, 14 grudnia 2012

... i nie było Teleranka.

Wczoraj była rocznica wprowadzenia stanu wojennego, i nie było Teleranka aż do 18:40! Bo dopiero o tej porze usłyszałam, jak ktoś wspomniał o tym chyba najważniejszym skutku wprowadzenia stanu wojennego. Dość późno, biorąc pod uwagę inne rocznice wprowadzenia stanu wojennego oraz wszelakie okazje mówienia o tym wydarzeniu.

Było to na wykładzie, na którym zorientowałam się, że zawsze, jak wykładowca/inny prowadzący opowiada podczas zajęć kawały, to ja jestem aż cała zestresowana z obawy, że nie będzie śmiesznie, i trzeba się będzie niezręcznie uśmiechać na koniec. I ta rzadka ulga, kiedy można się szczerze zaśmiać, bo dowcip jednak był dobry...

piątek, 7 grudnia 2012

dwie kobiety przed kamerą


Dwa świeże polskie teledyski. Koncept bardzo podobny. Pierwszy z nich uważam za absolutnie urocze arcydzieło, na które napatrzeć się nie mogę, tak bardzo mnie fascynuje. Drugi też fascynuje, ale w zupełnie inny sposób. Przeraża, obrzydza, chwilami zmusza do odwrócenia wzroku, chwilami do refleksji typu ale głupota...

mimo iż bardziej smutek jeść łyżkami niż dzielna, piękna i cenna

środa, 5 grudnia 2012

Napięcie i brak napięcia, czyli Uprowadzona i Listy do Julii

film.interia.pl

Uprowadzona, reż. P. Morel

Uprowadzona to film, który trzymał mnie w przerażającym napięciu. Chociaż fabuła jest prosta. Liam Neeson wygląda tu jak ten uroczy wdowiec z Love Actually i znowu poniekąd jest takim uroczym ojcem, który rzuca pracę, by móc być bliżej nastoletniej córki. Wiedzie całkiem zwyczajne, spokojne życie, do momentu, w którym jego córka zostaje porwana. W tej chwili w spokojnym ojcu odżywają wszystkie dawne instynkty specjalisty ze służb specjalnych, i rusza córce na ratunek. Z zimną krwią od razu udziela jej instrukcji, i rozpoczyna poszukiwania. I jakże absolutnie męski jest ten Neeson jako ojciec robiący wszystko, byle tylko uratować córkę, dla którego tylko to się liczy, a bez znaczenia są pieniądze, dobre imię czy... życie innych ludzi. Tak, w pewnym momencie już nie wydaje mi się męski, a wręcz zwyrodniały w swojej bezwzględności, bo czy rzeczywiście cel uświęca środki? Ostatecznie udaje mu się uratować nie tylko życie córki, ale i jej cnotę, mimo iż porwano ją do albańskiego burdelu. Swoją drogą, 17-latkę gra tutaj aktorka prawie 10 lat starsza, niestety nie udało jej się uniknąć tej maniery podskakiwania i robienia w założeniu dziecinnych min, która często pojawia się, gdy ktoś nieco starszy próbuje zagrać nastolatka. Średnio jej to wyszło, w przeciwieństwie do postaci granej przez Neesona - jemu wychodzi wszystko! I zagrywki intelektualne, w których jest trochę jak Sherlock, tylko z lepszą motywacją, i walka wręcz czy za pomocą broni palnej, i wszystko to jest świetnie nakręcone. Tylko że jak mu się tak wszystko udaje, to po pewnym czasie nieprawdopodobność tej sytuacji zaczyna mnie śmieszyć. Bo to trochę przesada, że mu się tak wszystko udaje! A mimo tego, że zaczynało mnie to bawić, to i tak napięcie było duże. Aż do fizycznego zmęczenia! Ciekawe, czy udało im się to utrzymać w drugiej części, którą chętnie zobaczę.


Listy do Julii, reż. G. Winick

Myślę, że w zamierzeniu miał to być uroczy, romantyczny film. A jak wyszło?
Na początku poznajemy parę narzeczonych. Właśnie, narzeczonych, a to film o miłości, więc miłość w zasadzie powinna być na końcu, nie? No właśnie. Od pierwszych scen natomiast widać, że między tymi narzeczonymi czegoś brakuje, że im się nie układa, i w ogóle nie mają wiele wspólnego. Swoją drogą, jakże to podobny motyw do tego w Mamma Mia, tu i tu Amanda Seyfried gra dziewczynę w identycznej sytuacji. Znów ma narzeczonego, znowu mamy przygotowania do ślubu i piękne widoki śródziemnomorskie. I nawet sam narzeczony nieco podobny: do urody drobnej blondyneczki pasują chłopcy o ciemnej karnacji i ciemnych włosach, ale należy przyznać, że Gael Garcia Bernal wypada w takiej roli lepiej, jest całkiem przekonujący jako taki prosty, dobry chłopak z pasją do gotowania. Trochę mi go żal... W każdym razie, narzeczonym nie układa się zbyt dobrze, ale my jako widzowie widzimy to lepiej niż oni, możemy jednak mieć nadzieję, że wspólny wyjazd do Verony, miasta zakochanych, może odnowić w nich to nieco zaniedbane uczucie. To pierwsza opcja happy endu, jaka się przed nimi rysuje. Druga - poznanie kogoś nowego, z kim będzie im się lepiej układać. I też happy end. No właśnie.
W Veronie narzeczeni nadal się mijają i chodzą własnymi drogami. Sophie trafia do czterech Włoszek, które mienią się sekretarkami Julii Capulet, i odpisują na listy dotyczące problemów miłosnych, które przywożą do Julii turystki z całego kraju. Ten motyw jest akurat całkiem uroczy. Sophie znajduje list sprzed 50 lat, w którym Claire zastanawia się, czy dobrze zrobiła zostawiając włoskiego ukochanego. Odpisuje na list, radząc, by, jeśli to była prawdziwa miłość, odszukać Lorenza. Słuchając rady Claire, już oczywiście staruszka, przyjeżdża do Verony wraz z wnukiem, wściekłym na Sophie za to, że listem zakłóciła spokój starości jego babci.
kina.resinet.pl
I od pierwszego zetknięcia wnuka-Charliego z Sophie wiemy, że będziemy mieli tutaj zakończenie drugiego typu - happy end po poznaniu kogoś innego. Mimo iż na początku pałają do siebie nieukrywaną antypatią, to gdy w trójkę wyruszają po Toskanii na poszukiwania Lorenza, między młodymi zaczyna iskrzyć. Historia Claire i Lorenza kończy się absolutnym happy endem, gdy po kilku zabawnych perypetiach z innymi Lorenzami padają sobie w ramiona, po 50 latach, jak gdyby nigdy nic. Natomiast Sophie i Charlie miotają się pomiędzy "kurczę, mam/ona ma narzeczonego" a "kurczę, ale on/ona mi się podoba". Spotykają się po dwóch miesiącach ponownie, na ślubie C. i L., po tym, jak ona zerwała zaręczyny (kulturalnie, nawet przytuliła byłego na koniec), więc jest wolna... Ale to on przyszedł na wesele z kimś innym... Kto jednak okazuje się być tylko kuzynką (!), więc następuje pseudoszekspirowska scena wyznania miłości na balkonie, która miała być też chyba zabawna, bo przecież Charlie spada z pnączy, próbując dostać się na balkon.
Filmowi brakuje lekkości. Mamy podwójny happy end, jednak żaden mnie nie przekonuje. Obie historie miłosne są przewidywalne, brak im tego czegoś, co sprawiłoby, że mogłabym na tę przewidywalność przymknąć oko. Mojej przychylności nie udało się też uzyskać postaciom, chociaż tutaj wyjątkiem jest Claire, całkiem urocza staruszka.
Natomiast miło było popatrzeć na te toskańskie krajobrazy, przywodzące na myśl beztroskie rodzinne wakacje sprzed dekady...

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Taki grajek, śmieszny trochę


Andrzejkowy wieczór w Dworze Artusa należał do Piotra Bukartyka. Występ artysty, zręcznie lawirującego pomiędzy komizmem a liryzmem, uświetnił ceremonię wręczenia nagród zwycięzcom XXVI edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O liść konwalii” im. Zbigniewa Herberta.
To lid. A resztę znajdziecie tutaj, czyli - Piotr Bukartyk, koncert w Dworze Artusa i moja relacja.

niedziela, 25 listopada 2012

Takie ze mnie niby dziecko epoki komputera i internetu,
a mimo to,
jeśli mam do napisania jakikolwiek dłuższy tekst
(recenzję, relację, pracę zaliczeniową, pracę licencjacką...)
to szalenie trudno jest mi zacząć pisać od razu na klawiaturze.

Ekran mnie blokuje.

Muszę zawsze najpierw zrobić sobie tradycyjne notatki,
albo nawet całość spisać w jakimś notatniczku,
lub na luźnych kartkach papieru,
długopisem
(bo żal pióra i atramentu na zaledwie notatki).
A potem spisywanie do maszyny tego, co na kartkach, idzie już sprawnie.

piątek, 23 listopada 2012

Miłość i praczka, czyli przeziębieniowe podsumowanie

Typowe dla mnie wiosenno-jesienne przeziębienie (tzn. dopadające mnie zawsze i na wiosnę, i na jesień) przytrzymało mnie kilka ostatnich dni w łóżku, zwalniając z różnych obowiązków, i wytwarzając miłą przestrzeń na nadrobienie zaległości kulturowych. Doczytanie książek do końca lub też przeczytanie ich w całości, obejrzenie filmu, który od kilkunastu miesięcy czeka na półce. Stąd też ta zbiorowa notka, w której podsumowuję wrażenia po lekturze dwóch książek i seansie jednego filmu. Kolejność ma znaczenie. Wytwory kultury przedstawiam dziś od najbardziej wartościowego do yyy... gniota.

książka Książę i praczka, Nuno Tovar de Lemos SJ
film Wszystko co kocham, Jacek Borcuch
zbiór opowiadań Podanie o miłość, Katarzyna Grochola


sklep.deon.pl
Książę i praczka. Podtytuł: Odkryć wiarę chrześcijańską, czyli proste historie, aby rozmawiać o Bogu i o nas. Autor to jezuita, jak piszą jego przyjaciele w nieco zbyt wielu przedmowach - prosty (prawdziwy!), dobry człowiek. Takie też proste, prawdziwe i dobre są opowiastki, które składają się na książkę Książę i praczka. Zafascynowało mnie, że te opowieści pierwotnie w większości zostały wygłoszone jako konferencje podczas rekolekcji, wystąpień, sympozjów. Osobiście słyszałam już wiele różnorodnych konferencji, ale nigdy takich. Bajkowych, literackich, kojarzących mi się trochę z Małym Księciem, i to nie tylko przez tytuł i podobne ilustracje, ale też podobny styl wypowiedzi. Historyjki rzeczywiście są proste, ale nie płytkie. Nieskomplikowana fabuła to świetny pretekst do wytłumaczenia ważniejszych spraw.

czwartek, 22 listopada 2012

Jestę dziennikarzę.

Studia dziennikarskie nie zrobią z ciebie dziennikarza, they said.
Licencjat z dziennikarstwa nie sprawia, że jesteś dziennikarzem, they said.
A legitymacja prasowa, hę?
Jestę dziennikarzę?

poniedziałek, 19 listopada 2012

O tekstach i koncercie HEY

Hey, drogi blogasku. Nadszedł czas by zająć się nową płytą Hey. Przesłuchaną już po wielokroć, wysłuchaną również, prawie w całości, na żywo.
Zastanawiałam się kiedyś nad motywacjami, jakie można mieć do słuchania konkretnych wokalistów lub zespołów. Powstały mi gdzieś w głowie trzy możliwe propozycje - brzmienie, tekst, charyzma (atrakcyjność?) wykonawcy. Jeśli chodzi o to, dlaczego słucham Hey, to jest to przede wszystkim tekst. Chociaż ta trzecia odpowiedź też ma znaczenie, ale łączy się z drugą - to przecież Kasia teksty pisze.
Dlatego też teraz skupiam się na tekstach. Moich luźnych refleksjach, które nasuwały mi się podczas słuchania "Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan" - płyty, w której właśnie teksty najbardziej mnie urzekły. Brzmieniowo jest w porządku, w elektronicznym klimacie "MURP" i "8"  i niewiele więcej mogę na ten temat powiedzieć.

Natomiast teksty...

1. Wieliczka
Konsystencją zbliżam się do rosy - To tak jak z tym płynem w "Wodzie" potem... I znowu Nosowska tak miło pisze o przebywaniu na łonie natury... Autor pracy maturalnej "Motywy natury w twórczości Katarzyny Nosowskiej" nie mógłby narzekać na zbyt małą ilość przykładów.
Zanim mnie połkniesz - skosztuj, Dosładzaj mnie, Ja nutę w Tobie gorzką, Polukruję też - a to tutaj tak mi się kojarzy bardzo z hej, poczęstuję cię rozgoryczeniem? Tylko że bardziej pozytywnie. Optymistycznie.


2. Co tam? 
Tu już sam tytuł jest dla mnie wielce znaczący.
Pytam i błądzę, zatem nie pytam. - Wobec tej żelaznej logiki ja chyba przestanę pytać, bo potem też błądzę. Jakże to urocze.
Jestem i zniknę, istoty przeniknąć nie zdołam i tak. 
Tak mi beztroski brakuje dziecięcej
Duchem nie zlecę powyżej sufitu... O, to też wszystko o mnie!
A jak Ty się masz?

poniedziałek, 12 listopada 2012

Flota zjednoczonych list

Żyję ostatnio listami. E-mailami? Nie. Listami. Takimi, z których można po kolei poszczególne elementy z dumą skreślić. Mam ciągle odświeżaną listę rzeczy do zrobienia - bo bez takiej listy ostatnio zbyt wiele wylatuje mi z głowy. Jest też, fizycznie tutaj na blogu, lista książek do przeczytania. A także, od paru lat, w głowie, lista wykonawców muzycznych do zobaczenia na żywo. Były tam w zasadzie trzy pozycje: Coldplay, Red Hot Chili Peppers, a polski rynek muzyczny reprezentował dumnie zespół Voo Voo.
I obecnie, od czwartku, na liście tej nie ma już żadnego zespołu. To trochę jakby stracić cząstkę sensu życia, taką drobinkę. Na szczęście są przecież różni fantastyczni wykonawcy, których chce się oglądać na żywo po wielokroć. W najbliższy czwartek - Hey.
Ale nie o Heyu tym razem. (Wyjątkowo?) Dziś o Voo Voo, bo to w ich koncercie w Lizard Kingu udało mi się uczestniczyć, a następnie opisać to na KulturalnymToruniu. Pierwszy raz (Pierwszy raz powiem to z głowy, pierwszy raz powiem tylko raz... to nie czas na takie rozmowy, na krzywe rozmowy to kiepski czas??) pisząc coś, miałam problem z nadmiarem materiału! Zazwyczaj męczę się, by dobrnąć do momentu, w którym tekst ma już taką długość, jakiej się ode mnie wymaga, a tutaj poproszono mnie nawet o skrócenie tekstu. Nie wiem jaki wyciągnąć z tego wniosek. W każdym razie - skróciłam, usuwając na przykład taką refleksję:
Apogeum takiego stanu (nie"rozbujanej" publiczności) nastąpiło w chwili wykonywania piosenki dla zmarłego w zeszłym roku wieloletniego perkusisty zespołu, Piotra „Stopy” Żyżelewicza. Wojciech Waglewski zaśpiewał niezwykle osobisty tekst skierowany do przyjaciela, pytając, jak mu jest po drugiej stronie, a potem cały zespół skrył się w cieniu, by w długiej, mocnej solówce brzmiały tylko bębny – instrument Stopy. W tym czasie wśród publiczności i przy stolikach można było usłyszeć głośne rozmowy i śmiechy. Można było to odebrać to jako oznakę brak szacunku i dla zmarłego, i dla artystów, którzy wspominali w tej chwili przyjaciela – bo widać było, że myślą o nim i czują jego obecność.
I to nie było fajne.
Poza tym - było świetnie.
Moją relację z koncertu Voo Voo możecie przeczytać tutaj, zapraszam.

środa, 7 listopada 2012

zbieranina

Chodzę sobie tu i tam jako dziennikarz. Efekty?

Takie moje drobne relacje.
Krzysztof Ziemiec pojawił się w Dworze Artusa około godz. 20, przepraszając za spóźnienie. Bez zbędnych wstępów, prowadzący spotkanie toruński dziennikarz TVN24 Tomasz Pasiut, rozpoczął od pytania dotyczącego teraźniejszości i przyszłości telewizji. Tematyka kondycji mediów masowych w Polsce i zagranicą zdominowała ten wieczór. Ze słów Ziemca wynikła dość pesymistyczna wizja medialnej rzeczywistości, skazanej na tabloidyzację i schlebianie powszechnym gustom. Sytuacja, w której jeden dziennikarz (Pasiut) pytał drugiego (Ziemiec) o wartości mediów, mogła wydać się trochę nienaturalna. Jednak wrażenie to minęło, gdy głos w dyskusji zabrali także zebrani na sali Torunianie. Czytaj dalej: „Telewizji prawie nie oglądam” - Spotkanie z Krzysztofem Ziemcem, Dwór Artusa, Toruń  
Czarodziej Możdżer to niesamowita postać, która łączy w sobie cechy dojrzałego artystycznie mistrza ze swobodą małego chłopca. Doskonale buduje nastrój, tworzy najróżniejsze muzyczne światy, z perfekcją i szybkością prześlizgując dłońmi po klawiszach fortepianu. Chwilami już nie widać poszczególnych palców. Można odnieść wrażenie, że artysta zapędził się w improwizacji, że nie zdoła rozsupłać plątaniny akordów oraz nut i powrócić do głównego motywu utworu. Jednak zawsze mu się udaje.  Czytaj dalej: Czarodziej Leszek Możdżer - koncert Możdżera w Dworze Artusa w Toruniu

A pamiętasz, drogi czytelniku, niedawny post na temat Kasi Nosowskiej? (Patron? Święta Kaśka od kołyski) Wynotowałam tam kilka charakterystycznych zachowań scenicznych Nosowskiej, które sprawiają, że jest nietypowa jako osobowość, ale i bardzo mi bliska.
Stoi sobie taka Nosowska, i czujesz, jaka jest niepewna, jakby zażenowana sobą i faktem, że musi występować przed ludźmi. Ubiera te czarne sukienki, ogromne swetry a'la worki na śmieci, jakby chciała się w nich ukryć, coś z siebie zachować dla siebie, gdy tak wszyscy na nią patrzą. Dodaje często jakąś wymyślną fryzurę lub też inne okulary, jako element, który przyciąga uwagę, jednocześnie odciągając ją od samej wykonawczyni. Ucieka wzrokiem, jakby patrząc bardziej wewnątrz siebie, lub też w ogóle zamyka oczy, co pomaga nie odsłonić się, nie skupiać na tym, że patrzą, ale na tym, co w danym momencie należy zrobić.
Czy cytowanie na blogu samej siebie nie jest już jakąś przesadą? W każdym razie, streścić można to tak: stoi niepewnie, nie rusza się, ma na sobie coś dużego i czarnego, dodaje jakiś element przyciągający uwagę, ucieka wzrokiem lub zamyka oczy.
Koncert z okazji 50.-lecia radiowej Trójki, występ Kasi Nosowskiej. I robi ona wszystko to, co kilka dni temu opisałam, tak bardzo wpisując się w moją notkę na blogu, że aż mnie to zdziwiło. Może czytała to co napisałam ;) W roli elementu przyciągającego uwagę - fioletowy makijaż.
Polecam, świetny występ.
Oglądam go, i na usta ciśnie mi się: Pani Kasiu, kocham Panią. Wszystko.

Ale to jeszcze nie wszystko, gdyż chciałam dodać, iż 10 zł do podziału na dwie osoby to może nie 50 mln, ale zawsze coś.

wtorek, 6 listopada 2012

o miłości śpiewać

 M. Musierowicz, Frywolitki 2, których kilkadziesiąt stron znów skradłam, spędzając okienko w empiku.
A przecież jego historia jest opowieścią o miłości spełnionej -  w tym sensie, jakiego od miłości dwojga ludzi oczekujemy, a oczekujemy, by była tajemnicą i zarazem jej rozwiązaniem, by karmiąc się dystansem zaspokoiła potrzebę bliskości; by, będąc skomplikowaną grą strategiczną, łamała nieustannie własne reguły; by nie była grą strategiczną, ale rzeczywistością; żeby była zarazem i rzeczywistością, i marzeniem; żeby szarpała swe ofiary wieczną niepewnością i jednocześnie dawała im oparcie; żeby była lampą wśród szarości; i żeby nas wynosiła swoim ciepłym światłem ponad tę szarość, żebyśmy nareszcie w tym świetle byli jedyni, żebyśmy zaistnieli, wyjątkowi i niepowtarzalni - na wieki.
Ładne, nie?

sobota, 3 listopada 2012

if I was a rich girl

Gdybym miała dużo pieniędzy, to kupowałabym płyty i chadzała na koncerty jak szalona.
Refleksja z powodu nagłego wysypu nowych nagrań i koncertów zespołów i wykonawców od lat dla mnie ważnych (Lao Che, Hey, Voo Voo), lub takich, których kiedyś tam słuchałam, i z ciekawości odsłuchałabym najnowszej płyty (Kim Nowak, Maria Peszek), a także różnych nowych odkryć lub chociażby impulsów do odkryć.

I pojechałabym sobie. Tam, tam, i tam.

Zapewne też sporo pieniędzy wydawałabym w sklepach z ciuchami.
Chociaż nie w Plazie. Okropne miejsce. Tylko... Kurczę. Szalenie nie lubię Plazy, jej nieporęczności, pretensjonalności, rodzin chadzających na spacery między sklepami, siłownią, kręglami i McDonald'sem, ale jednak... Jest tam parę świetnych sklepów, i gdybym miała dużo pieniędzy... to pewnie chodziłabym tam jednak, do tych paru sklepów... Ale jak najbardziej incognito, o jak najdziwniejszych porach, by nie przydusiła mnie ta cała okropna plazowatość.

Kupon w portfelu. Czekam na moje 35 milionów.

piątek, 2 listopada 2012

Na dworze u królowej Elżbiety

Elizabeth, reż. S. Kapur

Jeden z filmów na nieistniejącej liście "kiedyś cię obejrzę". Klimat świetny. Soundtrack, który znam od dobrych paru lat, z fenomenalnymi utworami balowymi (kliknij play na filmiku obok!), fantastyczne kostiumy (suknie, suknie, suknie *_*), filmowane nieco tak, by kojarzyło się z malarstwem dworskim, jakimiś Velazquezami i innymi takimi. Zabrakło mi natomiast czegoś w samej historii, ale mogę to twórcom wybaczyć - bazowali wszak na biografii, prawdziwej historii, i trudno od takowej wymagać, by była stuprocentowo filmowa (to nie jest film, to jest prawdziwe życie!).
Książę Norfolk. allmoviephoto.com
Oś filmu? Dojrzewanie młodej królowej Elżbiety do pozycji silnego władcy. Symbolizowane głównie przez zmianę fryzury - od długich, rozpuszczonych włosów, poprzez coraz mocniej, ściślej upięte koki, aż do ogolenia głowy i przywdziania peruki. Grająca królową Cate Blanchett jest urocza jako młodziutka dziewczyna, piękna i fascynująca podczas dojrzewania do ważkiej roli głowy państwa, a władcza i despotyczna, gdy rola ta jest już w pełni jej. Główny wątek zahacza trochę o nurty feministyczne. Dla przeciwwagi tej mocnej, ale nie dominującej!, postaci kobiecej mamy oczywiście w filmie sportretowaną całą masę mężczyzn. Najbardziej z nich zniewieściały jest jeden z kandydatów do ręki królowej, karykaturalny (ale czyż nie mamy teraz na ulicach wysypu takich karykatur...?) Francuz Duc d'Anjou, grany przez Vincenta Cassela. Kochanka Elżbiety gra Joseph Fiennes, i jest nim prawie dokładnie tak samo, jak Szekspirem w nagranym w tym samym roku Zakochanym Szekspirze, chociaż tutaj ma chyba trochę mniej uroku. Przy Elżbiecie wydaje się niewyrazisty i rozmemłany (zwłaszcza że stroje z epoki nie dodają mu męskiej powagi). Jest też obecny Bond, Daniel Craig, w roli fanatycznego księdza pałającego rządzą mordu, ale on też nie zachwyca tutaj jako mężczyzna. Najbardziej męscy, choć i bezwzględni oraz okrutni, są książę Norfolk (i jemu jakoś stroje nic nie ujmują!) oraz grany przez jak zawsze świetnego Geoffreya Rusha sir Francis Walsingham.
Wszyscy oni na dworze pełnym intryg dotyczących tych dwóch ludzkich namiętności, jakimi są władza i romans, zaznaczanymi to dosłownie, to poprzez ukradkowe spojrzenia kochanków lub pokazywanie niejasnych spisków zza kotar, tiulowych firan i zasłon. Wartko fabularnie i w dobrym klimacie. Może nie arcydzieło, ale całkiem niezły film.

środa, 31 października 2012

patron? Święta Kaśka od kołyski

Zbliża się nowa płyta Hey, oraz, mam nadzieję, koncert. A ja od ponad pół roku (dobrze ponad pół roku!) zwlekam z opisaniem ostatniej solowej płyty Nosowskiej, co należałoby jednak zrobić przed najnowszym wydawnictwem Hey. Wtedy, gdy miałam się za to zabrać, przyszły takie czasy, że o Nosowskiej w ogóle trudno było mi pisać, zbyt wiele by to odsłoniło; trudno było się w nią słuchać, bo to za bardzo bolało.
Dla mnie osobiście Katarzyna Nosowska to najbardziej kobieca z polskich tekściaro-wokalistek. Z tym że, no, ja jestem tylko jedną kobietą, i nie mogę się wypowiadać za nas wszystkie. Nie wiem do końca jak to jest. Może Nosowska potrafi uniwersalnie ująć w słowa te wszystkie kobiece uczucia, a może tak doskonale trafia po prostu we mnie? Odnajduję w niej siebie, tę moją kobiecą część (bo ideowo światopoglądowo trochę się z Katarzyną różnimy). I w tekstach, i w zachowaniach scenicznych i okołoscenicznych.
Jest takie znane nagranie z koncertu Hey MTV Unplugged, na którym Nosowska i Chylińska śpiewają Angelene. Nosowska mówi wtedy: i zaśpiewamy piosenkę PJ Harvey, czyli w ogóle mojej guru. Doskonale rozumiem sposób, w jaki wypowiada to ostatnie przytoczone przeze mnie słowo. Bo PJ to też moja muzyczna guru. I nawet w kolejce na jej koncert w Sali Kongresowej stałam, niesamowicie rozentuzjazmowana, tuż za Nosowską. Ale to tylko taka chwaliciekawostka.
http://bi.gazeta.pl/im/1/11030/m11030401.jpg

Wielokrotnie słuchałam Hey na żywo, mam też na DVD świetny Najmniejszy koncert świata (mimo to zawsze jak ten koncert leci w tv, to włączam i oglądam). I jak patrzę na Kasię na scenie, to widzę siebie. Stoi sobie taka Nosowska, i czujesz, jaka jest niepewna, jakby zażenowana sobą i faktem, że musi występować przed ludźmi. Ubiera te czarne sukienki, ogromne swetry a'la worki na śmieci, jakby chciała się w nich ukryć, coś z siebie zachować dla siebie, gdy tak wszyscy na nią patrzą. Dodaje często jakąś wymyślną fryzurę lub też inne okulary, jako element, który przyciąga uwagę, jednocześnie odciągając ją od samej wykonawczyni. Ucieka wzrokiem, jakby patrząc bardziej wewnątrz siebie, lub też w ogóle zamyka oczy, co pomaga nie odsłonić się, nie skupiać na tym, że patrzą, ale na tym, co w danym momencie należy zrobić. Stoi tam, nieco niezręcznie, jakby nie do końca wiedziała, co ze sobą zrobić na tej scenie, mimo że jest tam od wielu lat. Ze stresem, widać, jak prawie boli ją to, że jest tu teraz, że ludzie na nią patrzą, a ona musi się odsłonić.

niedziela, 28 października 2012

rzucam wszystko, jadę gdzieś daleko stąd, śmierdzący niedopałek pozostawia tylko swąd

Są takie chwile w życiu, kiedy musisz się przycisnąć, są też takie, w których - jak rzeczywistość cię przyciska - musisz sobie odpuścić. I najważniejsze, żeby umieć je od siebie odróżnić.
Trafiłam na te słowa bodajże Karla Jaspersa na jednym z czytanych przeze mnie blogów, u ojca Krzysztofa Pałysa (http://kpalys.blogspot.com/), akurat w momencie, kiedy ostatecznie i nieodwołalnie rzuciłam studia. No, jedne z moich studiów. Te podjęte w impulsie, na zasadzie "jeśli nie spróbuję, to będę żałować". Spróbowałam, nie żałuję, że spróbowałam. Żałuję, że znalazłam się na tym kierunku dopiero teraz, i to na złym etapie. Gdybym od początku, tuż po maturze, albo rok później, wybrała jako jeden ze swoich kierunków historię sztuki, to mam wrażenie, że mogłoby być całkiem sympatycznie. A teraz nie będę już podejmować kolejnego licencjatu, bo ile można? Sama magisterka natomiast nie ma sensu. Zostałam przeciwniczką systemu bolońskiego. Mamy na takim kierunku kilkadziesiąt osób, z których połowa jest po licencjacie z tej dziedziny, a druga połowa to mieszanka osób, z których większość jest po licencjacie z jakiegoś kierunku w miarę pokrewnego, kilka osób po licencjacie z jakiejś zupełnie innej dziedziny, i kilkoro studentów, którzy sami już mają z czegoś tam mgr przed nazwiskiem, ale chcą jeszcze jedno. Poziom wiedzy z dziedziny, jaką teraz ci wszyscy ludzie zechcieli zgłębiać, jest niemożliwy do ujednolicenia. Część ma braki, które trudno uzupełnić, druga część będzie się nudzić na zajęciach, na których materiał będzie fragmentarycznie powtarzany. A na koniec jedni i drudzy będą magistrami historii sztuki.
Bez sensu (jak wszystko).
Gdyby nie drugi kierunek, który sobie kontynuuję, to pewnie bym nie rzuciła. Zaparłabym się i przetrwała. Ale czarę goryczy przelały ciągle zmieniające się plany zajęć, co zburzyło moją misterną konstrukcję wykreśloną różnokolorowymi pisakami na kartce rozmiaru A3 w kratkę.
Zmiana uczelni po licencjacie może mieć pewnie sporo sensu. Zmiana kierunku ma go chyba mniej. Zaproponowałabym w związku z tym jakąś reformę szkolnictwa wyższego, ale nie mam na nią pomysłu.
Bez sensu.
Nieco przyciśnięta przez rzeczywistość postanowiłam sobie odpuścić. Jestem więc sobie na jednym, przyjemnym acz bezprzyszłościowym kierunku, odmładzam się studiując z ludźmi o dwa lata młodszymi ode mnie. Przytłacza mnie ogrom wolnego czasu, co do którego mam wiele planów. Za rok pewnie wrócę na tzw. dziks, gdzie zrobię sobie magisterkę z Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, bo wiem z czym to się je, a z czegoś magisterkę wypada mieć, nawet jeśli rok później, niż się planowało. Chyba że przyjdzie mi do głowy jakiś kolejny szalony pomysł na siebie. I obym tym razem była w bardziej stabilnej kondycji do podejmowania życiowych decyzji.

Ewidentnie widzę u siebie syndrom "wszędzie fajnie tam gdzie mnie nie ma".

poniedziałek, 22 października 2012

Możesz zdobyć świat...

NJMŁ prosił, aby w internecie pozostał ślad po naszym wyczynie. Znacie ten quiz? http://www.wykop.pl/ramka/1293271/wszystkie-panstwa-na-swiecie/ Chodzi w nim o to, aby wypisać w 12 minut wszystkie państwa świata. Te, które już wypisaliście, zmieniają kolor, no i pojawiają się na dole w tabelkach.
Od odkrycia quizu, do momentu, w którym osiągnęliśmy we dwoje (NJMŁ i ja) mistrzostwo i 100%, wystarczyło nam około 24 h. Potrafimy w 12 minut podać wszystkie kraje świata. Full frajdy i satysfakcji!

Wyspy Marshalla, Samoa, Nauru, Vanuatu, Antigua, Republika Zielonego Przylądka, Brunei, Bhutan, Saint Lucia, Grenada, Gwinea Bissau...

niedziela, 21 października 2012

Na Wyspie Księcia Edwarda jak zawsze cudownie.

Jana ze Wzgórza Latarni, L.M. Montgomery

Jana. Jana. Jak można przetłumaczyć "Jane" na Jana? Ach! I jeszcze to jej ciągłe powtarzanie czuję się Janą. Jak można w ogóle poczuć się Janą? Wolałabym już, tak jak w Ani z Zielonego Wzgórza, Jankę. Albo Jane, sama mogłabym się całkiem dobrze poczuć Jane (jak Austen, w tych cudnych sukienkach). Ale Jana? Nie rozumiem.
http://sp4zambrow.kei.pl/biblioteka/
biblioteka_files/ksiazka9.jpg
Może to imię tak mnie do niej negatywnie nastawiło... W każdym razie, nie zapałałam do Jany sympatią. I ten cały taki nie-montgomerowski początek, w którym bohaterka mieszka w mieście i jeździ tramwajem. Gdy akcja powieści przeniosła się na Wyspę Księcia Edwarda, odetchnęłam z ulgą. Na Wyspie Księcia Edwarda jak zawsze cudownie.
Bohaterka trochę łajzowata, chociaż zazdroszczę jej że tak szybko ogarnęła prowadzenie domu, łącznie z gotowaniem i pieczeniem. Motyw ze zdjęciem faceta, które wycięła z gazety, a potem się okazało że to jej ojciec, wybitnie nierealistyczny. I te utarte montgomerowskie i ogólnie literackie schematy fabularne: zahukana dziewczyneczka mieszkająca ze srogą babcią, uratowana z tej sytuacji przez powracającego nagle do jej życia tatusia (Elżbietka z Ani z Szumiących Topoli); choroba bohaterki jako moment, w którym inni coś zrozumieją, naprawiają błędy i zaczynają być szczęśliwi - jak Ania podczas choroby Gilberta. Tutaj to rodzice Elżbiety po kilkunastu latach spotykają się nad łóżkiem córki, okazuje się że nadal się kochają, i żyją potem wszyscy razem długo i szczęśliwie. Pachnie banałem. Woń tę jednak przyćmiewa inny zapach. Słony zapach morza, starych sadów owocowych, leśnych polanek pełnych poziomek, pieczonego ciasta, czystego drewnianego domku z patchworkowymi narzutami na łóżkach. Tak, to ostatnie też ma dla mnie swój zapach.
Na Wyspie Księcia Edwarda jak zawsze cudownie.

czwartek, 18 października 2012

Marianna, łąka, pierze

Chodzi mi po głowie tyle pomysłów na notki blogowe, a póki co - znowu link do kulturalnegotorunia.pl. Moja relacja z pokazu teledysków z projektu "Music Panoptikon". W jednym z klipów miałam nawet okazję przybrać rolę statystki, ciekawe doświadczenie.

Relacja: http://kulturalnytorun.pl/wiadomosci/relacja_kt-music-panoptikon-wychodzi-na-swiatlo-dzienne

Teledysk:

niedziela, 14 października 2012

Dotknęłam ran Tomasa Halika

http://www.znak.com.pl/files/covers/card/b3/
HALIK_Dotknijran_popr_500pcx.jpg
Dotknij ran, bo tylko przez rany - wszystkie nędze tego świata, możemy dotknąć Chrystusa. Książka trafiła do mnie trochę przez przypadek. A że rany są mi tematem bliskim, a nazwisko Halika obijało mi się już od jakiegoś czasu o uszy, to wzięłam i przeczytałam.
Wywołała wyrzuty sumienia. Bo tyle jest ran, których nie dostrzegam, których nie chcę dotykać, a może powinnam? Autor zaznacza, że nie chodzi tylko o problemy społeczne. Ludzie bywają zranieni w przeróżny, przeróżny sposób. Jezusa spotkasz tam, gdzie ludzie cierpią. Prawda.
Ciekawe, nowe dla mnie spojrzenie na scenę z Tomaszem Apostołem. Niewiernym? Może niekoniecznie? Bo może Tomasz najgłębiej zrozumiał rany Chrystusa?
Książka z początku układa się w zgrabną całość, przy końcu zamienia się raczej w zbiór luźnych esejów, dotyczących konkretnie Kościoła, albo np. głośnej wystawy pokazującej ludzkie ciała. Tematy podjęte ciekawie, jednak zbliżając się do końca, czytałam z coraz mniejszym zapałem, właśnie z powodu pewnego rozmycia tematycznego. A mimo to, to tam znalazłam akapity, które dotknęły mnie najbardziej, które w tym momencie może już mi się nie przydadzą, ale gdy trzeba będzie pomóc, zaopatrzyć rany kogoś innego... No i - ciekawe kilka zdań dotyczących słowa "jednak". Któremu sama poświęciłam ostatnio trochę uwagi, co widać w tytule i opisie bloga.
Ważny, poważny, głęboki temat, a jednak można o tym pisać w sposób przystępny, ale - nie prostacki. Doskonałe wyważenie stylu, w taki sposób, by książkę mógł przeczytać i zrozumieć nie tylko wykształcony teolog, ale też, na przykład, ja. Halik, w tych zsekularyzowanych Czechach, chyba po prostu nie może pisać inaczej.

poniedziałek, 8 października 2012

linki z KT

Od pewnego czasu zdarza mi się napisać co nieco na Kulturalnym Toruniu. Zakładam optymistycznie, że wchodzący tutaj na bloga ludzie lubią (?) czytać to, co piszę, więc może też będą chcieli zapoznać się z tym, co piszę na KT. Tak więc zaczną się tu pojawiać pewne linki. Zwłaszcza że poruszana tam tematyka wydarzeń kulturalnych wpisuje się w ten niejasny i nieostry pomysł na mojego bloga, jaki od dłuższego czasu staram się uskuteczniać... Także tego...

Zdarzyło mi się na przykład ostatnio napisać o najnowszej książce Małgorzaty Musierowicz:
Po prawie czterech latach od premiery „Sprężyny” do rąk borejkomaniaków trafiła kolejna część Jeżycjady. Wypatrywana z oczekiwaniem, ale i obawami – bo jakże często można się spotkać ze stwierdzeniami, że prawdziwa „Jeżycjada” skończyła się na „Kalamburce”, a kolejne tomy nie mają już w sobie tego „czegoś”… Jak na tym tle wypada „McDusia”? http://kulturalnytorun.pl/wiadomosci/recenzja_kt-mcdusia-jezycjada-po-raz-19 

A wcześniej o pewnej wystawie:
 http://kulturalnytorun.pl/recenzje/relacja_kt-grafika-cyfra-i-kolor-w-wozowni

Oraz o jednym koncercie:
 http://kulturalnytorun.pl/wydarzenia/inne/relacja_kt-muzyka-sierpnia-80

No.

niedziela, 7 października 2012

misie polarne i te inne pingwiny

Ulepiwszy z gleby wszelkie zwierzęta zimne i wszelkie ptactwo powietrzne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny, aby się przekonać, jaką da im nazwę. Każde jednak zwierzę, które określił mężczyzna, otrzymało nazwę „istota żywa”.
hm, jak zimne to już raczej "nieżywe" :(

sobota, 6 października 2012

Allen w Rzymie

http://kenlevine.blogspot.com/2012/07/review-to-rome-with-love.html

"Zakochani w Rzymie", Woody Allen

"Zakochani w Rzymie" to film oparty na schemacie kilku opowieści, które poznajemy naprzemiennie. Łączy je po prostu miejsce akcji, czyli Rzym. Bo to niby poznając te historie, poznajemy miasto. No OK.
Rzym z filmu Allena na pewno jest mniej magiczny niż stolica Francji ukazana w poprzednim obrazie reżysera. Nie znajdziemy tutaj odpowiednika romantycznego motywu przenoszenia się w czasie. Zapoznajemy się natomiast z następującymi historiami:
- studencki trójkąt "para + seksowna przyjaciółka" zamieniający się w trójkąt "kochankowie + zdradzana dziewczyna", przy bezlitosnym obnażeniu uwodzicielskich chwytów co poniektórych przedstawicielek płci pięknej, ekhm. Obnażenia dokonuje zagadkowa postać grana przez Aleca Baldwina, który najpierw rzeczywiście po prostu rozmawia z jednym z bohaterów, ale potem zamienia się w kogoś na kształt aniołka i diabełka pojawiających się w bajkach, jakąś zawsze obecną projekcję bezskutecznie próbującą sprowadzić bohatera na ziemię.
- Komedia omyłek z młodą, nieco ciamajdowatą parą. On chce przedstawić rodzinie żonę, a oni nakrywają go w pokoju z wysłaną do niego omyłkowo prostytutką, wobec czego owa kurtyzana (Penelope Cruz i jej cudne nogi) zaczyna odgrywać rolę żony młodego fajtłapy. Tymczasem pani ciamajdowata gubi się w Rzymie, i nawiązuje romans z pewnym znanym aktorem oraz włamywaczem. Morał jest z tego taki, że nic tak nie ożywia życia małżeńskiego, jak przygoda z prostytutką i przelotny romans z przystojnym Włochem.
- Wątek Leopoldo Pisanello, zwykłego urzędnika, który nagle, nie wiadomo czemu, staje się sławny. Pod warstwą zabawnych gagów typu "relacja na żywo z porannej toalety pana Pisanellego", mamy tu do czynienia z pełną prawdy refleksją na temat tego, co media robią z ludźmi, jak robią coś z niczego, i jaki to może mieć wpływ na ich ofiary.
- Last but not least, ponieważ lubię sobie zostawić najlepsze na koniec, historia, która zasługuje na uwagę przede wszystkim ze względu na udział w niej Woody'ego Allena jako aktora. Córka jego postaci zakochuje się w przystojnym rzymianinie, wobec czego należy zorganizować te wszystkie wieczorki zapoznawcze na linii teściowie-teściowie. A Allen jako teść jest przezabawny w każdym szczególe. Wynika oczywiście problem na tle ideologicznym między ojcem a wybrankiem córki, ale nie na to został położony nacisk w tej opowieści. Jerry (Allen) jest emerytowanym ekscentrycznym reżyserem operowym. Odkrywa, że przyszły teść jego córki doskonale śpiewa arie pod prysznicem, i tylko tam mu się to udaje. Zafascynowany jego głosem, chce zrobić wszystko, aby świat muzyki usłyszał i docenił ten talent. Skutkuje to absurdalnymi scenami operowymi, w których  jeden z bohaterów śpiewa, biorąc na scenie prysznic.
Nie do końca wiem, jak rozumieć tytuł filmu - czy oni są zakochani w Rzymie, bo bardzo lubią to miasto (nie wydaje mi się) czy też chodzi o pary zakochanych chodzących sobie po Rzymie (też nie do końca). Może przydałoby się jakieś inne tłumaczenie, ale chyba się o nie nie pokuszę. W każdym razie tytuł błędnie sugeruje, że mamy do czynienia z komedią romantyczną, ale to nie miłość jest tutaj najważniejsza (chyba że niektórzy bohaterowie mylą ją z erotycznym zauroczeniem, ale to i tak tylko w dwóch wątkach). Romantyczna - nie, ale komedia i owszem. Trochę absurdalna i nie do końca składająca się w jakąś logiczną całość, ale zabawna i urocza. Niegłupia, lekka rozrywka.

piątek, 5 października 2012

Serce i Zakrzywione Kręgi

Aby działalność krzYwicieli kultu Najświętszego Serca Pana Jezusa zataczała jak najszersze kręgi. Ciebie prosimy...
To chyba takie jakieś krzywe kręgi będą, elipsy czy coś.

czwartek, 27 września 2012

Colorowy Concert Coldplay

Widziałam na żywo PJ Harvey, Red Hot Chili Peppers i Coldplay. Mogę umierać.

Miałam się przygotować na Coldplay, nauczyć wszystkich piosenek na pamięć i jarać się niemożliwie... Ale tak jakoś nagle przyszła połowa września, i okazało się że koncert już w przyszłym tygodniu, zaczęliśmy się stresować dojazdem, a zwłaszcza powrotem (na szczęście mamy kochanego Tatę, który czekał na nas w Warszawie kilka godzin, pozdrawiam!), no i nawet nie przesłuchałam najnowszej płyty w całości... A to, co przesłuchałam, nie było zachwycające, więc i entuzjazm nie był jakoś wielki... Aż do dotarcia na stadion. Samo to miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie - nigdy nie byłam na żadnym stadionie tego typu, a ten na dodatek jest ogólnie w Polsce znany, no i fajny, nawet łazienki są bardzo przyzwoite! Mieliśmy miejsca na trybunach, z dobrym widokiem. Wkoło - fani Coldplay w różnym wieku, np. siwy pan, nazwany przez nas hipsterem, ponieważ donośnym głosem opowiadał znajomym o tym, że słuchał zespołu jeszcze zanim stali się sławni. Trochę się obawialiśmy, że gdy będziemy chcieli wstać i trochę się poruszać w rytm muzyki, to zostaniemy zbesztani za to, że zasłaniamy, ale obyło się bez tego. Przesiedzieliśmy supporty, z których pierwszy był kiepski, a drugi całkiem spoko (zawsze mam w takich chwilach refleksję na temat smutnego losu supportowców, którzy wychodzą przed publikę czekającą tylko na to, aż oni zejdą ze sceny...), i podekscytowanie rosło, bo kurczę, za kilka minut na scenę wyjdzie COLDPLAY! Wyszli. WOW.
Nazwałabym to bardziej widowiskiem, niż koncertem. Widowiskiem wykorzystującym wiele możliwości nowych technologii, widowiskiem angażującym publikę, widowiskiem, w którym forma nieco przerosła treść. Najciekawsze z tego wszystkiego były różnokolorowe świecące bransoletki, rozdawane przy kontroli biletów. Migały w rytm muzyki, sprawiając, że cała publiczność wyglądała jak bajeczny, rozradowany brokat. A w każdym razie ja osobiście czułam się jak bajecznie rozradowana drobinka wielobarwnego brokatu. Nie mogłam się na tę świecącą publiczność napatrzeć, a mała dziewczynka we mnie cieszyła się jak dziecko. Oprócz tego organizatorzy przygotowali atrakcje takie jak: wypuszczane w publiczność ogromne balony (przy których nasze flashmobowe żółte baloniki wypadły blado, ale i tak sympatycznie), kolorowe konfetti, świetnej jakości telebimy z ciekawymi wizualizacjami, rzucanymi też na różne elementy stadionu, fajerwerki, ogromne lampiony pojawiające się nagle za sceną... Wszystko bardzo kolorowe, nawiązujące do okładki ostatniej płyty. Scena też była widowiskowa. Chris Martin mógł przechadzać się wzdłuż całej linii sceny, oraz pomostem między publiczność, a sam zespół grał w sumie na trzech scenach (główna, na pomoście i wśród publiczności), pojawiając się na nich nagle
A, no i muzyka. Trochę zbyt wiele kawałków z Mylo Xyloto (i naprawdę mogli sobie darować ten numer z Rihanną puszczaną z playbacku, "mogli wziąć kogoś z Polski, np. tę babkę z Sofy"), ale nie zabrakło i szlagierów. In my place, i The Scientist, i Fix you, i Speed of sound, którego się nie spodziewałam, i Yellow które wzruszały mnie do łez. Tak, łez. I Violet Hill, i Viva La Vida, z "łoouoo uoo oo", które słychać było jeszcze jak szliśmy do samochodu. Był jeden słabszy moment koncertu, kiedy chyba musieli nieco odpocząć i po kolei grali kilka bardziej balladowych utworów głównie z nowej płyty, bardziej nadających się na jakiś koncert typu unplugged w Sali Kongresowej, o na przykład... Poszłabym! Ale i tak, ogrom barwnej energii! Zespół, a zwłaszcza wokalista, robią świetne wrażenie sympatycznych gości, naprawdę chcących być tu i teraz, i bawić się z tysiącami zgromadzonych fanów. Dziękuję, bo było cudnie.


Mieliśmy dużo czasu przed koncertem, poszliśmy więc na spacer Saską Kępą, szukając czegoś do zjedzenia. Nagle - drogowskaz do ambasad Iranu, Iraku, Malezji i Algierii. NJMŁ podekscytowany, bo ile to on się ambasad nie naoglądał w tych wszystkich filmach szpiegowskich i innych strzelankach, a tutaj ma okazję zobaczyć je na żywo, na dodatek takich interesujących krajów... Poszliśmy. A tu nagle, gdzieś w drodze do Ambasady Iranu, niepozorny domek z tablicą pamiątkową:
To był maj, pachniała Saska Kępa... W tym domu żyła i tworzyła Agnieszka Osiecka
Miła niespodzianka, pani Agnieszko! Saska Kępa ma w sobie coś magicznego.

wtorek, 18 września 2012

Reklama RedBulla

2:15 - dzwoni budzik. "No chyba kpisz." Jego nienachalna, ale stanowcza aktywność o tej porze była dla mojego organizmu o tyle zadziwiająca, o ile skuteczna. Wyrwał mnie ze snu, w którym siedziałam w kościele pełnym ludzi, między Antkiem a córką Kurta Cobaina, i piłam RedBulla. Włączam światło. 2:20 - żarówka już rozgrzana, pokój oświetlony. Sprawdzam fejsa, gmaila i forum, to najlepszy spsób na rozbudzenie. 2:25 - 100 ml RedBulla. Nie wiem czy to rzeczywiście tak od razu działa ze względu na swoje właściwości chemiczne, czy też raczej na zasadzie sugestii. Grunt że działa. 2:40 - drugie 100 ml RedBulla. 2:49 - resztka RedBulla. Wychodzę. 2:50 - wracam. Zapomniałam kluczyków. 2:57 - parkuję. Niepotrzebnie daleko, ale przyjemnie jest przejść się kawałek nocą po cichym, rześkim mieście. 2:58 - klękam przed Najświętszym Sakramentem. 3:37 - po kościele lata nietoperz. 3:50 - przypadkowo wywołuję głośny trzask, opierając kolano o klęcznik. Mimo iż parafianie św. Jakuba powinni być do takich dźwięków i niespodzianek przyzwyczajeni, to w tej ciszy przetykanej szeptanymi Zdrowaś Maryjo wzbudzam uwagę, zbudzając z modlitewnego letargu te kilka osób zgromadzonych w kościele. 4:00 - już? 4:25 - robi mi się zimno. 4:30 - wychodzę. Na rozkopanej Szpitalnej jakiś hałas. To tylko 3 małe kotki. 4:32 - na dworze jeszcze zimniej. W bramie jakiś hałas - tym razem nie kotki, dwóch facetów z puszkami grzebie w śmietniku. Idę szybciej. 4:33 - wciskam zły guzik przy kluczyku, co powoduje kilka sekund alarmu samochodowego na uśpionej ulicy św. Jakuba. 4:35 - faceci z puszkami idą chwiejnie w moją stronę. Nie wiem, jak w Matizie włączyć tylną wycieraczkę. 4:37 - Jadę. Nadal nie wiem. 4:42 - dojechałam, wciąż nie wiem co z tą tylną wycieraczką. 4:46 - w pokoju przyjemnie ciepło. 5:00 - RedBull wciąż działa. 5:20 - zaczynam w głowie układać wiersze.
Edit: MATIZ NIE MA WYCIERACZKI Z TYŁU :O

niedziela, 16 września 2012

puzzle zwane życiem

Żaba zabrała się ochoczo za składanie tej plastykowej szafeczki, która obecnie miała formę płaskiego pakietu. Lubiła takie łamigłówki: wszystko się zgadzało, zawsze wystarczało śrubek, części układały się w logiczną całość, wystarczyło po prostu postępować według schematu, załączonego do opakowania. Szkoda, że na układance o wiele trudniejszej, jaką jest życie, nie ma podobnych, prostych i niezawodnych, instrukcji technicznych. (M. Musierowicz, Żaba, s. 170.)
Też lubię takie łamigłówki. Jeśli tylko posiadam instrukcję, wszystkie części i wymagane umiejętności, to składanie szafek, krzeseł, półek i innych rowerów stacjonarnych jest dla mnie wręcz przyjemnością. Podobnie jak układanie puzzli.

poniedziałek, 10 września 2012

Oh man, Rock-Mann

http://merlin.pl/RockMann-czyli-jak
-nie-zostalem-saksofonista_Wojciech-
Mann/browse/product/1,812657.html 
Oh man(n), muszę w końcu wyklikać parę słów na temat książki Rock-Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą Wojciecha Manna. Nie wiadomo czemu odkładałam to już kilka tygodni, mimo iż książkę przeczytałam szybciutko, w dwa-trzy dni. Przeczytałam, i w zasadzie nie wiem co napisać. Przede wszystkim, zmieniłabym zdjęcie na okładce, bo na tym zielonym tle, i z taką akurat miną, Wojciech Mann wygląda trochę jak wielka ropucha. Tak. W książce opowiada on o swoich pierwszych spotkaniach z muzyką, od pierwszego radia i pierwszych płyt, poprzez imprezy z The Animals, aż do prowadzenia różnych festiwali i programów muzycznych na przełomie lat 80. i 90. Pokazuje, że muzyka jest, i była jego prawdziwą pasją (mimo braku talentu muzycznego), że nie jest tylko człowiekiem, który przez kilkanaście lat milusio gruchał sobie w studiu telewizyjnym z różnymi polskimi Gwiazdami i gwiazdkami i pociągał za numerki. Sporo ciekawostek, sporo anegdot, w typowym mannowym stylu, ale jakoś tak... bez zachwytu.

listen, frutis.

kwiatek lektora z dzisiejszej mszy na 8:30:
Moje owoce słuchają mojego głosu. Ja znam je, a one idą za Mną.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Siostra Faustyna i Mariusz Lubomski + odrobina Skywaya

Dzisiaj co nieco z trzech różnych bajek.

http://ecsmedia.pl/c/siostra-
faustyna-biografia-swietej-b-iext7142708.jpg
1. Skończyłam czytać książkę zatytułowaną Siostra Faustyna. Biografia świętej autorstwa Ewy K. Czaczkowskiej. Mam wrażenie, że jakiś czas temu było o tej pozycji dość głośno, i ucieszyłam się, gdy wpadła w moje ręce. Dzienniczek  przeczytałam parę miesięcy temu, i wtedy s. Faustyna stała mi się bliska, no ale było to parę miesięcy temu, więc doskonale się złożyło, że mogłam teraz odnowić swoją znajomość z tą świętą. Autorka dzieli swoją pracę na dwie części - pierwsza to dość typowa biografia; druga - Misja Siostry Faustyny trwa - mówi o tym, co było już po śmierci Faustyny, jednocześnie o procesach beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym oraz wszystkim, co doprowadziło do szerzenia kultu Miłosierdzia Bożego. Część pierwsza wręcz mnie wciągnęła, z drugą się męczyłam, przypomina chaotyczny rozdział podręcznika do historii. Chociaż chaos wkrada się i do pierwszej części książki. Autorka postanowiła podzielić treści na rozdziały poświęcone chronologicznie miejscowościom, w jakich przebywała Helena Kowalska, a później - s. Faustyna. Chaos pojawia się wtedy, gdy w jakimś miejscu nasza święta przebywała więcej niż raz. Dla przykładu, w rozdziale Warszawa opisane zostało 7 pobytów Faustyny w tym mieście. Pierwszy w 1924 r., ostatni - w 1936r. Po opisie warszawskich dziejów s. Faustyny z 1936 r. w następnym rozdziale przeskakujemy do Ostrówka i znów roku 1924, co sprawia, że nieco gubimy chronologię. Nie rozumiem tego konceptu na formułę biografii, zwłaszcza że np. Krakowowi poświęcone są aż cztery rozdziały. Brak więc i chronologii, i konsekwencji. W poszczególnych rozdziałach pojawiają się także niezwiązane już z danym miejscem dygresje, wybiegania naprzód, dodatkowe informacje, co urozmaica treść, ale znów zaburza formułę. Mam wrażenie, że książką pisana była w pośpiechu (żeby zdążyć na Niedzielę Miłosierdzia?), że przydałoby się kilka miesięcy na sczytanie, poprzestawianie różnych treści i inne drobniejsze poprawki (również stylistyczne). Autorka dołożyła wielu starań, żeby jak najdokładniej ustalić miejsca pobytu siostry Faustyny, daty wyjazdów co do dnia, a nawet godziny odjeżdżających pociągów. To interesujące jako ciekawostki, ale zbyt często pojawiają się informacje typu: dziś już nie jesteśmy w stanie dociec, czy Helena Kowalska wyjechała stamtąd 23 czy 25 marca. Myślę sobie, że dla przeciętnego czytelnika to nie ma żadnego znaczenia, no chyba że ma urodziny 23 marca, i chce wiedzieć, czy dokładnie 50 lat wcześniej święta siostra Faustyna zatrzymała się w Częstochowie. Z drugiej strony, przychodzi mi na myśl, że ciekawym materiałem dziennikarskim byłaby historia powstawania tej biografii, to wszystko, czego musiała dokonać autorka, żeby dowiedzieć się tych najróżniejszych szczegółów; to, co spotykała w miejscach, w których przebywała s. Faustyna; rozmowy z ludźmi, obecne miejsca jej kultu. Może gdyby powstały dwie książki - Biografia i coś w stylu Szlakiem siostry Faustyny, udałoby się uniknąć tych różnych mankamentów.
OK, to tyle czepialstwa. Poza tym wszystkim, książka jest świetnym sposobem na zapoznanie się z życiem świętej siostry Faustyny od dzieciństwa aż do śmierci, a także z rozwojem tego, co zapoczątkowała, już po jej śmierci; również - z realiami życia w zakonie w I poł. XX wieku, oraz w ogóle z realiami życia w Polsce w tamtym czasie. Z lektury samego Dzienniczka wszystkiego o siostrze Faustynie się nie dowiemy, gdyż był on pisany tylko przez kilka lat. Dodatkowo, Biografia przybliża, przypomina najważniejsze fragmenty z Dzienniczka, wraz z kontekstem, częstym wytłumaczeniem teologicznym, reakcją różnych kapłanów na wizje Faustyny. Polecam tym, którzy są po lekturze Dzienniczka (albo chociaż fragmentów, albo chociaż próbie lektury Dzienniczka...), i czują, że powinni jeszcze coś na temat dzieła siostry Faustyny poczytać.

2. Wczoraj wybrałam się na koncert Mariusza Lubomskiego i Renaty Przemyk do Lizard Kinga. Na szczęście najpierw występował Lubomski, a Przemyk dopiero po nim. Mi zależało na Lubomskim. Jakiś czas temu myślałam sobie, że mógłby kurczę zagrać w Toruniu, no i proszę, koncert! Nasłuchałam się wcześniej Ambiwalencji, bo lubię się przed koncertem porządnie nasłuchać piosenek, jakie się na nim pojawią, zwłaszcza, że Spacerologia to naprawdę ostatnio moja ideologia, blisko mi też do Miss Paranoi, choć staram się Chodzić ubrana w różowe nadzieje (a bywa, że także spodnie...). Mariusz Lubomski postanowił jednak zagrać zupełnie inny koncert. Porzuciwszy swoje piosenki, wykonał z towarzystwem jazzujących klawiszy, gitary basowej i saksofonu kilka(naście?) znanych polskich piosenek. Zaczął od Zielono mi, później na przykład Tak, tak Republiki, Mimozami czy Ciągle pada, w którym uroczo mylił się z tekstem co chwila. Mnie też rozpraszałby ten nieco wydumany akompaniament, nie do końca w moim stylu. Ale miło było posłuchać. Choć na koncertach Lubomskiego należy nie tylko słuchać, ale i patrzeć. Zachowanie sceniczne tego artysty szalenie mnie fascynuje. Patrząc na niego, mam wrażenie, że występ jest dla niego tak intymną chwilą, że w zasadzie... nikt nie powinien go wtedy oglądać. Z drugiej strony, doskonale widać, że wiele gestów jest specjalnie wymyślonych, wręcz aktorsko zagranych. W każdym razie, Lubomski na scenie nie nudzi. Chociaż szkoda, że nie zagrał choć kilku swoich utworów, bo na to się nastawiałam.
Potem na scenę weszła Renata Przemyk, znana mi tylko z Babę zesłał Bóg, no ale jak już byłam na koncercie, to zostałam na paru kawałkach. Być może to w zestawieniu z wcześniejszym Lubomskim, ale w wypadku Przemyk strasznie denerwowało mnie jej zachowanie na scenie. Te teksty, że ona to jest kapłanką i eremitką, i jakimś tam jeszcze kobiecym guru, jakieś takie budowanie nie wiadomo jakiej aury wobec siebie, nie rozumiem. I choć tekstowo i muzycznie było to fajne, to bałam się, że tak mnie ta atmosfera zniesmaczy, że przytłoczy to miłe wrażenia z poprzedniego koncertu.Więc się zmyłam.

3.Przeszłam się jeszcze po mieście, obejrzeć trochę Skywaya, toruńskiego festiwalu świastła. I byłam przerażona ogromną ilością ludzi przechadzających się od jednej świetlnej ekspozycji do drugiej. Pokaz na Muzeum Uniwersyteckim świetny jak i rok temu, nic więcej nie przyciągnęło mojej uwagi. Nie chciało mi się też samotnie, lecz z rowerem, przepychać między tłumami. I ogólnie rzecz ujmując, alternatywnie nie jaram się Skywayem.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

X-Men: Pierwsza klasa, M. Vaughn

Obejrzałam, bo na ekranie mignął mi James McAvoy. A że to właśnie ten aktor, którego tuż przed maturą pojechałam oglądać na żywo aż do Londynu, no to skusiłam się i na X-Menów. Chociaż kompletnie nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Ale i bez znajomości dalszych losów mutantów, film ten można obejrzeć z pewnym zainteresowaniem. Dobre kino rozrywkowe, w którym może fabuła nie powala, ale aktorstwo jest na poziomie (chociażby epizodzik Hugha Jackmana!), jest sporo ciekawych scen i sekwencji (w których nawiązuje się nawet do pierwotnego komiksowego charakteru opowieści, dzieląc ekran na mniejsze klatki, jak w świetnym fragmencie pokazującym szkolenia mutantów), a i fani mądrości od Paolo Coehlo znaleźliby pewnie coś dla siebie (zaakceptuj siebie, uczyń z swoich przywar zalety, w różnorodności i przyjaźni tkwi siła, a w każdym z nas - coś człowieczego, i coś zwierzęcego, i sami decydujemy, która cząstka przejmuje nad nami kontrolę...).
http://0.tqn.com/d/movies/1/0/4/b/X/x-men-first-class-photo-james-mcavoy2.jpg
Całkiem w porządku, jak na film o superbohaterach. Ale McAvoya zdecydowanie bardziej lubię z kozimi nóżkami lub też w klimatach z XIX-wiecznej Anglii.

piątek, 10 sierpnia 2012

nietykalny sprzedawca broni - oliver twist...

Troszkę się zebrało. To tak w ramach podsumowania, hm, pierwszego miesiąca wakacji.
webkupiec.pl
Sprzedawca broni to kryminał napisany przez Hugha Lauriego. Tak, aktora znanego przede wszystkim z roli obdarzonego specyficznym poczuciem humoru doktora House'a. W książce również mamy do czynienia ze specyficznym poczuciem humoru. Mniej więcej raz na stronę pojawia się jakiś (w zamyśle) zabawny tekst, cyniczna odzywka lub myśl-skojarzenie głównego bohatera-narratora. Dużo tego. Przy moim poczuciu humoru było to wszystko śmieszne raczej na zasadzie: "aha, tutaj był żarcik, hah", niż "HAHAHAHA", ale i tak uważam to nagromadzenie żarcików za pewną charakterystyczną cechę, wyróżniającą tę książkę. Chociaż nie chciałabym uchodzić za znawcę kryminałów, nie przeczytałam ich zbyt wiele. W Sprzedawcy broni pierwsze rozdziały nie oznaczają początku intrygi, ona trwa już jakiś czas. I to co z początku wydaje się być kwestią jednego zlecenia zabójstwa, okazuje się (uwaga, spoiler) grubą sprawą, w którą zamieszane są i siły rządowe, i różne państwa, i ekolodzy, u mafiosi. Niezbyt odkrywczy schemat, aczkolwiek wciągający, z raczej zaskakującym zakończeniem. Podsumowując, czyta się to fajnie, ale szczena nie opada.
Od paru miesięcy (!) miałam też w kategorii "w trakcie czytania" Olivera Twista Charlesa Dickensa. Wpadłam na pomysł, aby ściągnąć sobie e-booka i czytać na smartphonie. I tak sobie czytywałam po kilka stron od czasu do czasu, ale ciągnęło się to tak długo, że postanowiłam w końcu wypożyczyć tradycyjną książkę, i w ten sposób dokończyć powieść, bo zaczynałam już zapominać, co było na początku. Jaki z tego morał? Jako e-booki czytać powinnam pozycje mniejsze objętościowo.
rogerbourland.com
Lubię Dickensa. Chociaż bardziej tego z Klubu Pickwicka, niż z Olivera Twista, w którym, z racji innego wirtualnego odbiorcy, brak tych dickensowskich smaczków. Ale i tak, ta cała szaro-bura atmosfera XIX-wiecznej Anglii ma dla mnie wiele uroku. Schemat fabularny wydał mi się bardzo podobny do... Sprzedawcy broni, choć to pewnie dlatego, że te dwie lektury zbiegły mi się w czasie. Jest intryga, w którą wchodzimy w trakcie, i choć na początku wydaje się, że to całkiem prosta historyjka, to z biegiem czasu okazuje się, że sprawa jest dużo grubsza. A na końcu rozwiązanie, i Oliver żyje długo i szczęśliwie. No, bo jakżeby inaczej, przecież taki ładny i szlachetny chłopiec nie mógł pochodzić z nizin społecznych, nie? To kurczę przykre, i dyskryminujące te całe niziny, no. Swoją drogą, film Polańskiego, z tą całą uroczą szaro-burością, był dla mnie kilka lat temu tak bardzo sugestywny, że do teraz Oliver i Fagin mają dla mnie twarze młodego Barney'a Clarka i Bena Kingsley'a.
miastokobiet.pl
Musisz obejrzeć "Nietykalnych", they said. Bo taki ładny film. Przy takich poleceniach rodzi się we mnie obawa, że film będzie zbyt uroczy, uroczy do tzw. porzygu. Jednakowoż Olivierowi Nakache i Ericowi Toledano udało się tego uniknąć, choć film rzeczywiście jest ładny. Historia z potencjałem do nakręcenia ckliwego wyciskacza łez - gdyby rzeczywiście była jakaś historia... A odniosłam wrażenie, że fabuły nie było tu zbyt wiele. I to na plus! Trochę jak, dla przykładu, w Potworach i spółce, gdzie najfajniejszy fragment filmu to wstęp, w którym poznajemy normalne życie potworów, do momentu, kiedy pojawia się ta mała dziewczynka, i zaczynają się kłopoty. Dobre aktorstwo, kilka dobrych żartów na granicy dobrego smaku, dla których w wyciskaczu łez raczej nie znaleźlibyśmy miejsca (sceny takie jak eksperyment z oblewaniem sparaliżowanego wrzątkiem, po odkryciu, że ten nic nie czuje; goleniem mu zarostu w charakterystyczny hitlerowski wąsik; czy wspólne udawanie ataku z wyciekiem śliny, aby zmylić policjantów). Fajna przyjaźń między głównymi bohaterami, fajne przeżywanie ciężkiej choroby. Trochę na siłę wciśnięty wątek miłosny - choć jak dowiadujemy się z końcowego wyjaśnienia mówiącego o dalszych losach pierwowzorów bohaterów, rzeczywiście miał on miejsce. Dowiadujemy się tam też, że w true story pielęgniarz wcale nie był czarnoskóry, a w filmie - owszem. I mamy od razu - stereotypowego Murzyna-kryminalistę, i nośny wątek emigrantów, i politycznie poprawne pokazanie, że nawet taki czarnoskóry z przedmieścia może się okazać fajnym gościem. No tak filmowo, wybaczam. Warto obejrzeć, jeśli ktoś lubi takie spokojne, pozytywne kino.

wtorek, 31 lipca 2012

RHCP@Bemowo

Spełnianie marzeń to świetna sprawa, nawet jeśli spełniasz nie czyjeś, a swoje własne. I nawet jeśli kosztuje cię to w sumie prawie 300 zł.
Red Hot Chili Peppers to jeden z tych fenomenalnych kawałków muzyki, obok m.in. Lecha Janerki, PJ Harvey czy Nirvany, które znam od dzieciństwa dzięki mojemu Ojcu, bo to on, te kilkanaście lat temu, zasłuchiwał się ich płytami i puszczał je w samochodzie podczas podróży rodzinnych. To dzięki niemu ta muzyka była dla nas na wyciągnięcie ręki, za co jesteśmy Tacie bardzo wdzięczni. Cieszymy się, że zaszczepił w nas miłość do właśnie takich brzmień, co pozwoliło nam wyrobić sobie porządne gusta muzyczne, i dzięki czemu słuchamy tego, czego słuchamy, a nie tego, co puszcza PoloTV i VIVA (a obcowanie z tego typu stacjami muzycznymi jest dla nas jak kontakt z jakąś zupełnie inną cywilizacją, na krótką metę nawet zabawny, ale jak zaczniesz się nad tym wszystkim dłużej zastanawiać...).
Do rzeczy. Zobaczyć Red Hot Chili Peppers na żywo było moim marzeniem chyba od 10 lat. W 2007 r. już już miałam w rękach bilet na koncert w Chorzowie, już już miałam jechać, ale kolidowało to z niepowtarzalną okazją wyjazdu do Stanów, no i z nadzieją, że RHCP jeszcze tu wróci, wyruszyłam (nie bez przygód...) za ocean. Nadzieja fajna rzecz! Wrócili! Myślałam, po plotkach, że kończą, że to już się nigdy nie stanie. I może trochę szkoda, że ten koncert był po płycie I'm with you, która, hm, nie zachwyca, i na której brak mi solówek Johna Frusciante. I trochę szkoda, że ta moja fascynacja nimi nie jest już taka świeża, jak te kilka lat temu, i trochę szkoda, że byłam tak potwornie zmęczona na koncercie. A największa szkoda, że na tak dużych koncertach kontakt wzrokowy, umożliwiający patrzenie na zespół podczas grania, jest znacząco utrudniony, a dla mnie koncert to nie tylko wrażenia słuchowe, ale i wzrokowe. Trochę marudzę, bo przecież i tak było świetnie! Marzenie spełnione.
Niby to nie był tylko koncert RHCP, niby to cały festiwal, ale jestem pewna, że znacząca większość obecnych 27 lipca na Bemowie osób przyjechała tam po to, aby zobaczyć Papryczki w akcji. Ja w ogóle olałam całą resztę festiwalu, co przy moim zmęczeniu było dobrym pomysłem. I tak kilka piosenek RedHotów musiałam przesiedzieć na trawie (pełna nadziei, że żaden szalony tańcząco-skaczący fan mnie nie staranuje). Gdybym przybyła na Bemowo wcześniej, i w tym upale tańczyła przy okazji jakichś innych koncertów, to o tej 21:30, kiedy na scenę mieli wyjść RHCP, chyba po prostu padłabym ze zmęczenia. Jakoś bardziej odpowiada mi idea pojedynczych koncertów, a nie festiwali.
RedHoci zaczęli piosenką z I'm with you, Monarchy of roses, dobrze mi znaną, ale jednak nie porywającą, i pojawiła się obawa, że czegoś może mi na tym koncercie zabraknąć... Ale już przy drugim numerze obawa zniknęła.
All around the world
We could make time
Rompin' and a-stompin'
'cause I'm in my prime!
A potem, potem cała reszta świetnej setlisty, numerów znanych mi od kiedy w ogóle mam jakąś świadomość muzyczną. I Scar Tissue, i Throw away your television, i  Under the bridge, i wymarzony, ulubiony numer z najfenomenalniejszym intro w historii rocka w Can't stop, i z Stadium Arcadium dwa co lepsze utwory - Snow i Charlie (choć trochę zabrakło mi Dani California). Potem chwila wytchnienia na coverach, i dwie petardy przed pierwszym zejściem ze sceny- Califronication i By the way. Bisy przesiedziałam, ale na końcowe, niezwykle energetyczne Give it away musiałam wstać i tańczyć, bo nie dało się usiedzieć. Setlista naprawdę niczego sobie. Bałam się, że zabraknie starych, dobrych RedHotów, a więcej będzie nowszych numerów - ale z I'm with you  zagrali tylko kilka numerów, i to tych mocniejszych. No i kurczę, nie mogę powiedzieć, żeby było magicznie, niesamowicie czy fantastycznie - bo było świetnie, i tyle, euforii brak (może gdybym miała możliwość także ich widzieć...?). Ale z całą pewnością warto było. 
Jeszcze tylko Coldplay na żywo i mogę umierać.