film.interia.pl |
Uprowadzona, reż. P. Morel
Uprowadzona to film, który trzymał mnie w przerażającym napięciu. Chociaż fabuła jest prosta. Liam Neeson wygląda tu jak ten uroczy wdowiec z Love Actually i znowu poniekąd jest takim uroczym ojcem, który rzuca pracę, by móc być bliżej nastoletniej córki. Wiedzie całkiem zwyczajne, spokojne życie, do momentu, w którym jego córka zostaje porwana. W tej chwili w spokojnym ojcu odżywają wszystkie dawne instynkty specjalisty ze służb specjalnych, i rusza córce na ratunek. Z zimną krwią od razu udziela jej instrukcji, i rozpoczyna poszukiwania. I jakże absolutnie męski jest ten Neeson jako ojciec robiący wszystko, byle tylko uratować córkę, dla którego tylko to się liczy, a bez znaczenia są pieniądze, dobre imię czy... życie innych ludzi. Tak, w pewnym momencie już nie wydaje mi się męski, a wręcz zwyrodniały w swojej bezwzględności, bo czy rzeczywiście cel uświęca środki? Ostatecznie udaje mu się uratować nie tylko życie córki, ale i jej cnotę, mimo iż porwano ją do albańskiego burdelu. Swoją drogą, 17-latkę gra tutaj aktorka prawie 10 lat starsza, niestety nie udało jej się uniknąć tej maniery podskakiwania i robienia w założeniu dziecinnych min, która często pojawia się, gdy ktoś nieco starszy próbuje zagrać nastolatka. Średnio jej to wyszło, w przeciwieństwie do postaci granej przez Neesona - jemu wychodzi wszystko! I zagrywki intelektualne, w których jest trochę jak Sherlock, tylko z lepszą motywacją, i walka wręcz czy za pomocą broni palnej, i wszystko to jest świetnie nakręcone. Tylko że jak mu się tak wszystko udaje, to po pewnym czasie nieprawdopodobność tej sytuacji zaczyna mnie śmieszyć. Bo to trochę przesada, że mu się tak wszystko udaje! A mimo tego, że zaczynało mnie to bawić, to i tak napięcie było duże. Aż do fizycznego zmęczenia! Ciekawe, czy udało im się to utrzymać w drugiej części, którą chętnie zobaczę.
Listy do Julii, reż. G. Winick
Myślę, że w zamierzeniu miał to być uroczy, romantyczny film. A jak wyszło?
Na początku poznajemy parę narzeczonych. Właśnie, narzeczonych, a to film o miłości, więc miłość w zasadzie powinna być na końcu, nie? No właśnie. Od pierwszych scen natomiast widać, że między tymi narzeczonymi czegoś brakuje, że im się nie układa, i w ogóle nie mają wiele wspólnego. Swoją drogą, jakże to podobny motyw do tego w Mamma Mia, tu i tu Amanda Seyfried gra dziewczynę w identycznej sytuacji. Znów ma narzeczonego, znowu mamy przygotowania do ślubu i piękne widoki śródziemnomorskie. I nawet sam narzeczony nieco podobny: do urody drobnej blondyneczki pasują chłopcy o ciemnej karnacji i ciemnych włosach, ale należy przyznać, że Gael Garcia Bernal wypada w takiej roli lepiej, jest całkiem przekonujący jako taki prosty, dobry chłopak z pasją do gotowania. Trochę mi go żal... W każdym razie, narzeczonym nie układa się zbyt dobrze, ale my jako widzowie widzimy to lepiej niż oni, możemy jednak mieć nadzieję, że wspólny wyjazd do Verony, miasta zakochanych, może odnowić w nich to nieco zaniedbane uczucie. To pierwsza opcja happy endu, jaka się przed nimi rysuje. Druga - poznanie kogoś nowego, z kim będzie im się lepiej układać. I też happy end. No właśnie.
W Veronie narzeczeni nadal się mijają i chodzą własnymi drogami. Sophie trafia do czterech Włoszek, które mienią się sekretarkami Julii Capulet, i odpisują na listy dotyczące problemów miłosnych, które przywożą do Julii turystki z całego kraju. Ten motyw jest akurat całkiem uroczy. Sophie znajduje list sprzed 50 lat, w którym Claire zastanawia się, czy dobrze zrobiła zostawiając włoskiego ukochanego. Odpisuje na list, radząc, by, jeśli to była prawdziwa miłość, odszukać Lorenza. Słuchając rady Claire, już oczywiście staruszka, przyjeżdża do Verony wraz z wnukiem, wściekłym na Sophie za to, że listem zakłóciła spokój starości jego babci.
kina.resinet.pl |
I od pierwszego zetknięcia wnuka-Charliego z Sophie wiemy, że będziemy mieli tutaj zakończenie drugiego typu - happy end po poznaniu kogoś innego. Mimo iż na początku pałają do siebie nieukrywaną antypatią, to gdy w trójkę wyruszają po Toskanii na poszukiwania Lorenza, między młodymi zaczyna iskrzyć. Historia Claire i Lorenza kończy się absolutnym happy endem, gdy po kilku zabawnych perypetiach z innymi Lorenzami padają sobie w ramiona, po 50 latach, jak gdyby nigdy nic. Natomiast Sophie i Charlie miotają się pomiędzy "kurczę, mam/ona ma narzeczonego" a "kurczę, ale on/ona mi się podoba". Spotykają się po dwóch miesiącach ponownie, na ślubie C. i L., po tym, jak ona zerwała zaręczyny (kulturalnie, nawet przytuliła byłego na koniec), więc jest wolna... Ale to on przyszedł na wesele z kimś innym... Kto jednak okazuje się być tylko kuzynką (!), więc następuje pseudoszekspirowska scena wyznania miłości na balkonie, która miała być też chyba zabawna, bo przecież Charlie spada z pnączy, próbując dostać się na balkon.
Filmowi brakuje lekkości. Mamy podwójny happy end, jednak żaden mnie nie przekonuje. Obie historie miłosne są przewidywalne, brak im tego czegoś, co sprawiłoby, że mogłabym na tę przewidywalność przymknąć oko. Mojej przychylności nie udało się też uzyskać postaciom, chociaż tutaj wyjątkiem jest Claire, całkiem urocza staruszka.
Natomiast miło było popatrzeć na te toskańskie krajobrazy, przywodzące na myśl beztroskie rodzinne wakacje sprzed dekady...
Bardzo ciekawie napisane. Fajny artykuł.
OdpowiedzUsuń