I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

czwartek, 28 lutego 2013

Lucy Phere gives me no gratisfaction. No satisfaction. Or whatever.

Dawno już chciałam napisać o tych dwóch polskich piosenkach, które od paru tygodni pojawiają się w radiu bardzo często. A których fenomenu nie rozumiem.

Po pierwsze, "Lucy Phere" T. Love. Ja nie wiem, czy to ja jestem głupia, i nie widzę tego "więcej" co jest w tej piosence, czy to ona nie jest tak głęboka, jak udaje że jest? Mamy dialog, tak? Relacjonowany przez człowieka dialog z Lucyferem. Lucy Phere. Szatanem, tak? Który zaproponował taki pakt, i gość jest teraz big star, kobiety go pragną i łakną, wpada w świat alkoholu i narkotyków, i już należy do Szatana, który go upadla. Więc się człowiek buntuje, chce odwrotu, ale to chyba już niemożliwe, tak? Czy jak? I jakoś tak bez puenty. Tekst jest no, na moje po prostu słaby. Nawiązania do znanych motywów tak oczywiste, że aż w ogóle nie intrygujące.  Momentami bez sensu, byle do rymu (Me królestwo jest wielkie, to co ludzkie jest piękne, możesz mówić że Bóg to twój dar, byle się rymowało do PR, bo co to niby znaczy, że Bóg to jego dar?), momentami bez sensu po prostu - bo wątpię, żeby Lucyfer chciał kogoś zaprowadzić do konfesjonału, on nie ma w tym żadnego interesu. Tekst słaby, wykonanie też mi się nie podoba (bo ja nie lubię maniery Muńka), ale za to jaka ładna melodia! Ha, no właśnie. Zapożyczona.

I "I can't get no gratisfaction". Też słabe. O co im kurka chodzi? Artyści skarżą się, jak to internauci im potrafią dopiec? Czy też raczej się z tego nabijają? Godzą się na takie podejście fanów, czy nie? Takie to wszystko płytkie, i znowu bez puenty, i znowu gubię się w tym kto tu jest podmiotem lirycznym, i w ogóle o co chodzi, oprócz paru średnio zabawnych rymowanek z nazwiskami polskich artystów. Chociaż muszę przyznać, że tekst Można czasem też dla draki spytać: Wajda? Kto to taki? jest dobry. A refren wpada w ucho. No ale, najbardziej denerwuje mnie w tej piosence chyba to, że wers więc nawet jeśli grasz na flecie po prostu się nie mieści (nie lepiej byłoby bez "więc"?)
Więc zdecydowanie, zdecydowanie w kategorii "rymowanki z nazwiskami polskich artystów" wygrywa u mnie ten utwór (Anita Porter i John Lipnicki!).

 A tak w ogóle to tekstowo zwycięża tu od paru tygodni może i staroć, ale jaki subtelny! Piosenka o G.
Oraz "Daj chłopaka".

środa, 27 lutego 2013

Refleksje okołoOscarowe

Postanowiliśmy w tym roku z NJMŁ obejrzeć ceremonię rozdania Oscarów. Bawimy się ostatnio w kinomaniaków, no i wpadliśmy parę tygodni temu na zrobienie sobie przeglądu nominowanych krótkometrażowych animacji, więc byliśmy zainteresowani tym, która z nich zdobędzie statuetkę.
Galę w całości oglądałam po raz drugi w życiu, pierwszy raz - za czasów Monachium i mojego ówczesnego zauroczenia Erickiem Baną, i bardzo się wtedy wynudziłam. A teraz nie. Teraz szalenie mi się oglądanie gali podobało. Trwa to długo (od 2:30 do 6:00), ale jak sobie człowiek jednocześnie gada z bratem, albo czyta na bieżąco komentarze internautów, albo gra sobie w literaki, to się nie nudzi.

Gala zaplanowana była w konwencji musicalowej, z naciskiem na muzykę filmową. Dla mnie - bomba! Od paru tygodni namiętnie słucham soundtracków z Nędzników i Chicago, więc pojawienie się tych utworów powitałam z radością. Zwłaszcza obsada Les Miserables dała radę! Brzmiało to tak dobrze, że zaczęłam zastanawiać się, na ile to występ na żywo, a na ile playback, tym bardziej, że nie było widać żadnych mikrofonów... Pozostałe występy nie robiły tak dobrego wrażenia. Miałam też wrażenie, że można było pójść w tę konwencję musicalu jeszcze dalej, bardziej konsekwentnie, no ale to może dlatego, że szukając streamingu przegapiłam pierwsze kilka minut ceremonii. Niestety zdążyłam na taniec Harry'ego Pottera... No ale, taki jest styl gal i ceremonii tego typu. Nie wszystko tam mnie bawi, nie wszystko do mnie trafia, ale i tak bawię się dobrze. Myślę, że mogłam bawić się jeszcze lepiej, gdyby prowadzenie gali powierzono komu innemu. Ten to nie mój typ. Nie był żenujący, ale też nie był ujmujący, po prostu sobie był.

środa, 20 lutego 2013

polemika krytyka polityczna jeżycjada

Oto artykuł z Krytyki Politycznej o Jeżycjadzie. Jak widzę krytykę polityczną, to mi się też od razu włącza krytyka i polemika. Od razu.
Już w lidzie tego tekstu mamy: byłe fanki (obojga płci). Fanki obojga płci? To chyba nie tak jak trzeba, nie? Fanki mogą być tylko jednej płci, przepraszam bardzo. A fani mogą być obojga płci, ewentualnie większej ilości płci, jak kto uważa, bo nie o tym w tej chwili. Ale fanki obojga płci być nie mogą.
Każda książka jest gorsza od poprzedniej - nieprawda. Najgorsza jest Czarna polewka, teraz jest lepiej. Ale to rzecz gustu.
Och, jakie to straszne, że tam się w Jeżycjadzie pojawia modlitwa, wspominana aż dwa razy w jednym akapicie tego artykułu! Najzabawniejsza jednak jest konstatacja na końcu akapitu, mówiąca o dwóch konserwatywnych atrakcjach - weselu i Bożym Narodzeniu. Hahah, zawsze byłam zdania, że ateiści (i tak dalej) nie powinni obchodzić Wigilii, mogą być wtedy w pracy, bo to przecież dla nich żadne święto. Nie patrzyłam do tej pory w ten sposób na wesela (może dlatego, że dla mnie wesele to żadna atrakcja, a wręcz przeciwnie - nieprzyjemna konieczność), ale chyba zacznę. Cóż za okropna, konserwatywna atrakcja.

trailer czy też inna zajawka

Tak. I Ty, i ja.
Rzuciłam się posesjowo na nadrabianie zaległości. Sięgnęłam po książkę niezwiązaną ściśle ze studiami. Tylko - czy istnieje w ogóle literatura niezwiązana z kierunkiem studiów, jakim jest kulturoznawstwo? No chyba że jakieś naukowe książki z dziedziny astrofizyki, albo książki kuchenne... Chociaż książki kuchenne z powodzeniem można analizować kulturoznawczo. Także no. A i zamierzam też czytać jednak literaturę na studia, łączyć przyjemne z pożytecznym - bo lista lektur do egzaminu z Historii literatury w arcydziełach wygląda bardzo smakowicie.
Mam sporo do napisania tutaj. Było się w kinie ze dwa razy, obejrzało się trochę oscarowych krótkometrażówek, parę tematów na posty chodzi po głowie już od dawna (nawet mam je spisane w osobnej kategorii na mojej liście rzeczy do zrobienia!) i czeka na skonkretyzowanie. Jeden taki post już prawie istnieje - tylko że dotyczy on piosenek, które warto byłoby w poście zawrzeć, a łącznik bloggera z youtubem sprawia mi ostatnio parę problemów, i nie mogę znaleźć tych filmików, na których najbardziej mi zależy. Będę jeszcze próbować, jeśli się nie uda, to wrzucę z gołymi linkami, no trudno. Drugi post też prawie gotowy, w wersji tradycyjnej. Marianna pisze bloga między zajęciami, na kartce papieru w kratkę, mimo laptopa w plecaku tuż obok niej. Bo każdy z nas ma swoje dziwactwa i wariactwa, ale o tym w jednym z nadchodzących postów.
No, to taki trailer. Napiszę, opublikuję, na pewno. Bo fajnie jest skreślać z listy rzeczy już zrobione, fajnie też dopisywać kolejne pomysły na blogowe notki.

sobota, 9 lutego 2013

Marianne and the Audiobooks

There are so many things in life we cannot do because of the fear of what Mrs. Harmon Andrews would say.
Słucham sobie ostatnimi czasy (tzn. od dzisiejszego popołudnia) audiobooka "Anne's House of Dream". Tak, wiem, że w zgodnie z obowiązującą kolejnością, po "Anne of Green Gables", "Anne of Avonlea" i "Anne of the Island", powinnam przesłuchać "Anne of Windy Poplars", niestety, moje źródło darmowych audiobooków tej części akurat nie posiada, i nie potrafię zrozumieć dlaczego. Trudno. Ominę narzeczeństwo Ani i Gilberta, przechodząc od razu do pierwszych lat ich małżeństwa. Też dobrze. Tę część też znam praktycznie na pamięć.
Ciekawa jest taka konfrontacja znanego sobie tłumaczenia z oryginałem. Już sam tytuł trzeciej części mnie zadziwił - ale "Ania z Wyspy" może rzeczywiście nie brzmi dobrze, i wymienienie "wyspy" na "uniwersytet" sprawia, że tytuł bardziej oddaje fabułę. No i niemożliwe byłoby potem przełożenie "The Blythes Are Quoted" na ... "Ania z Wyspy Księcia Edwarda".
Tytuły to jedno, bardziej zastanawia mnie zmienianie imion. Już od dzieciństwa zastanawiało mnie, dlaczego chłopiec, który dostaje imię po kapitanie Jimie, bywa nazywany Kubą. Dziś już wiem, rzecz jasna. Ale wtedy mocno mnie to frapowało. A wystarczyłby przecież drobny przypis wyjaśniający zależności między Jamesem a Jakubem.
Davy i Dora? Po polsku Tadzio i Tola. Paul Irving? U nas jest to Jaś. Rachel Lynde? Małgorzata Linde.
Jeśli już bardzo chcemy zmieniać imiona, to czemu nie np. Dawid(ek) i Dorotka? I Paweł Irving? No dobra, zgadzam się, że Paweł(ek?) nie brzmi tak uroczo jak Jaś, a Jaś był przecież bardzo uroczym chłopcem. Ale po co w ogóle łapać się za te imiona? Przecież każdy polski czytelnik doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że akcja powieści dzieje się w Kanadzie, więc nie oczekuje polskich imion, prawda?
Tylko że... jeśliby już wymagać takiej konsekwencji, to chyba musielibyśmy mieć "Anne" a nie "Anię". I to już mi się przestaje podobać. Ania musi być Anią. Nie Andzią, i nie Anne. Ania. I już.
W wydaniach, które posiadam, konsekwencji brak tak czy siak. Bo obcobrzmiąca Jane jest Janką, ale równie obcobrzmiąca Ruby zostaje jako Ruby. A nie, na przykład, Renata. (3:54 Jadźka i Renata!)
Nie znam się na tym, na takich rozterkach tłumacza. Ale lubię je śledzić i wynajdywać.
I szalenie lubię słuchać audiobooków anglojęzycznych książek! Czuję wtedy, jakbym robiła coś, co naprawdę sprawi, że mój angielski będzie lepszy, a co jednocześnie jest miłym relaksem.
Polecam, Marianna Mucha.

niedziela, 3 lutego 2013

prostytutki i morderczynie

zastanawiam się, co mówi o mnie fakt, że ostatnio najczęściej pojawiającymi się w moim odtwarzaczu utworami muzycznymi są:
 piosenka prostytutek
oraz
więzienna piosenka kobiet, które zamordowały swoich facetów

może po prostu, że lubię musicale?

so i took the shotgun off the wall and i fired two warning shots. into his head.
/
then he ran into my knife. he ran into my knifes ten times.

bo wciąż nie mogę zdecydować, którą z powyższych kwestii lubię bardziej

piątek, 1 lutego 2013

muzyczne banały życiowe

Pisałam tu jakiś czas temu o książce, z której poszczególne cytaty mogłyby ułożyć historię mojego życia. A potem przypomniało mi się, że nie tylko z tej książki. Że też z piosenek. Nawet (a zwłaszcza?) te najbardziej popularne, ograne do granic możliwości, nucone przez wszystkich mają takie wersy, które po prostu pasują. Ale nie tylko do mnie, prawda? Prawda. A. twierdzi, że to dlatego, że one po prostu są banalne. Jak Paolo Coehlo.
Niech pierwszy rzuci hejterowskim komentarzem ten, który nie ma w swoim życiu kogoś, komu mógłby pomalowany jak szalony witraż zaśpiewać wraz z Gotye i Kimbrą: now you're just somebody that I used to know. U Adele też znalazłabym pasujący do jakiegoś momentu mojego życia cytat chyba w każdej znanej mi piosence (Someone like you to chyba prawie w całości, albo Rolling in the deep z tym we could have it all). Albo nawet u Eweliny Lisowskiej. Nie wierzę, że to napisałam, a jednak napisałam. Jednym gestem, jednym słowem.

W ogóle rodzi mi się tu ostatnio sporo refleksji o tekstach, coś takiego jeszcze się niebawem pojawi.