I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

niedziela, 25 listopada 2012

Takie ze mnie niby dziecko epoki komputera i internetu,
a mimo to,
jeśli mam do napisania jakikolwiek dłuższy tekst
(recenzję, relację, pracę zaliczeniową, pracę licencjacką...)
to szalenie trudno jest mi zacząć pisać od razu na klawiaturze.

Ekran mnie blokuje.

Muszę zawsze najpierw zrobić sobie tradycyjne notatki,
albo nawet całość spisać w jakimś notatniczku,
lub na luźnych kartkach papieru,
długopisem
(bo żal pióra i atramentu na zaledwie notatki).
A potem spisywanie do maszyny tego, co na kartkach, idzie już sprawnie.

piątek, 23 listopada 2012

Miłość i praczka, czyli przeziębieniowe podsumowanie

Typowe dla mnie wiosenno-jesienne przeziębienie (tzn. dopadające mnie zawsze i na wiosnę, i na jesień) przytrzymało mnie kilka ostatnich dni w łóżku, zwalniając z różnych obowiązków, i wytwarzając miłą przestrzeń na nadrobienie zaległości kulturowych. Doczytanie książek do końca lub też przeczytanie ich w całości, obejrzenie filmu, który od kilkunastu miesięcy czeka na półce. Stąd też ta zbiorowa notka, w której podsumowuję wrażenia po lekturze dwóch książek i seansie jednego filmu. Kolejność ma znaczenie. Wytwory kultury przedstawiam dziś od najbardziej wartościowego do yyy... gniota.

książka Książę i praczka, Nuno Tovar de Lemos SJ
film Wszystko co kocham, Jacek Borcuch
zbiór opowiadań Podanie o miłość, Katarzyna Grochola


sklep.deon.pl
Książę i praczka. Podtytuł: Odkryć wiarę chrześcijańską, czyli proste historie, aby rozmawiać o Bogu i o nas. Autor to jezuita, jak piszą jego przyjaciele w nieco zbyt wielu przedmowach - prosty (prawdziwy!), dobry człowiek. Takie też proste, prawdziwe i dobre są opowiastki, które składają się na książkę Książę i praczka. Zafascynowało mnie, że te opowieści pierwotnie w większości zostały wygłoszone jako konferencje podczas rekolekcji, wystąpień, sympozjów. Osobiście słyszałam już wiele różnorodnych konferencji, ale nigdy takich. Bajkowych, literackich, kojarzących mi się trochę z Małym Księciem, i to nie tylko przez tytuł i podobne ilustracje, ale też podobny styl wypowiedzi. Historyjki rzeczywiście są proste, ale nie płytkie. Nieskomplikowana fabuła to świetny pretekst do wytłumaczenia ważniejszych spraw.

czwartek, 22 listopada 2012

Jestę dziennikarzę.

Studia dziennikarskie nie zrobią z ciebie dziennikarza, they said.
Licencjat z dziennikarstwa nie sprawia, że jesteś dziennikarzem, they said.
A legitymacja prasowa, hę?
Jestę dziennikarzę?

poniedziałek, 19 listopada 2012

O tekstach i koncercie HEY

Hey, drogi blogasku. Nadszedł czas by zająć się nową płytą Hey. Przesłuchaną już po wielokroć, wysłuchaną również, prawie w całości, na żywo.
Zastanawiałam się kiedyś nad motywacjami, jakie można mieć do słuchania konkretnych wokalistów lub zespołów. Powstały mi gdzieś w głowie trzy możliwe propozycje - brzmienie, tekst, charyzma (atrakcyjność?) wykonawcy. Jeśli chodzi o to, dlaczego słucham Hey, to jest to przede wszystkim tekst. Chociaż ta trzecia odpowiedź też ma znaczenie, ale łączy się z drugą - to przecież Kasia teksty pisze.
Dlatego też teraz skupiam się na tekstach. Moich luźnych refleksjach, które nasuwały mi się podczas słuchania "Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan" - płyty, w której właśnie teksty najbardziej mnie urzekły. Brzmieniowo jest w porządku, w elektronicznym klimacie "MURP" i "8"  i niewiele więcej mogę na ten temat powiedzieć.

Natomiast teksty...

1. Wieliczka
Konsystencją zbliżam się do rosy - To tak jak z tym płynem w "Wodzie" potem... I znowu Nosowska tak miło pisze o przebywaniu na łonie natury... Autor pracy maturalnej "Motywy natury w twórczości Katarzyny Nosowskiej" nie mógłby narzekać na zbyt małą ilość przykładów.
Zanim mnie połkniesz - skosztuj, Dosładzaj mnie, Ja nutę w Tobie gorzką, Polukruję też - a to tutaj tak mi się kojarzy bardzo z hej, poczęstuję cię rozgoryczeniem? Tylko że bardziej pozytywnie. Optymistycznie.


2. Co tam? 
Tu już sam tytuł jest dla mnie wielce znaczący.
Pytam i błądzę, zatem nie pytam. - Wobec tej żelaznej logiki ja chyba przestanę pytać, bo potem też błądzę. Jakże to urocze.
Jestem i zniknę, istoty przeniknąć nie zdołam i tak. 
Tak mi beztroski brakuje dziecięcej
Duchem nie zlecę powyżej sufitu... O, to też wszystko o mnie!
A jak Ty się masz?

poniedziałek, 12 listopada 2012

Flota zjednoczonych list

Żyję ostatnio listami. E-mailami? Nie. Listami. Takimi, z których można po kolei poszczególne elementy z dumą skreślić. Mam ciągle odświeżaną listę rzeczy do zrobienia - bo bez takiej listy ostatnio zbyt wiele wylatuje mi z głowy. Jest też, fizycznie tutaj na blogu, lista książek do przeczytania. A także, od paru lat, w głowie, lista wykonawców muzycznych do zobaczenia na żywo. Były tam w zasadzie trzy pozycje: Coldplay, Red Hot Chili Peppers, a polski rynek muzyczny reprezentował dumnie zespół Voo Voo.
I obecnie, od czwartku, na liście tej nie ma już żadnego zespołu. To trochę jakby stracić cząstkę sensu życia, taką drobinkę. Na szczęście są przecież różni fantastyczni wykonawcy, których chce się oglądać na żywo po wielokroć. W najbliższy czwartek - Hey.
Ale nie o Heyu tym razem. (Wyjątkowo?) Dziś o Voo Voo, bo to w ich koncercie w Lizard Kingu udało mi się uczestniczyć, a następnie opisać to na KulturalnymToruniu. Pierwszy raz (Pierwszy raz powiem to z głowy, pierwszy raz powiem tylko raz... to nie czas na takie rozmowy, na krzywe rozmowy to kiepski czas??) pisząc coś, miałam problem z nadmiarem materiału! Zazwyczaj męczę się, by dobrnąć do momentu, w którym tekst ma już taką długość, jakiej się ode mnie wymaga, a tutaj poproszono mnie nawet o skrócenie tekstu. Nie wiem jaki wyciągnąć z tego wniosek. W każdym razie - skróciłam, usuwając na przykład taką refleksję:
Apogeum takiego stanu (nie"rozbujanej" publiczności) nastąpiło w chwili wykonywania piosenki dla zmarłego w zeszłym roku wieloletniego perkusisty zespołu, Piotra „Stopy” Żyżelewicza. Wojciech Waglewski zaśpiewał niezwykle osobisty tekst skierowany do przyjaciela, pytając, jak mu jest po drugiej stronie, a potem cały zespół skrył się w cieniu, by w długiej, mocnej solówce brzmiały tylko bębny – instrument Stopy. W tym czasie wśród publiczności i przy stolikach można było usłyszeć głośne rozmowy i śmiechy. Można było to odebrać to jako oznakę brak szacunku i dla zmarłego, i dla artystów, którzy wspominali w tej chwili przyjaciela – bo widać było, że myślą o nim i czują jego obecność.
I to nie było fajne.
Poza tym - było świetnie.
Moją relację z koncertu Voo Voo możecie przeczytać tutaj, zapraszam.

środa, 7 listopada 2012

zbieranina

Chodzę sobie tu i tam jako dziennikarz. Efekty?

Takie moje drobne relacje.
Krzysztof Ziemiec pojawił się w Dworze Artusa około godz. 20, przepraszając za spóźnienie. Bez zbędnych wstępów, prowadzący spotkanie toruński dziennikarz TVN24 Tomasz Pasiut, rozpoczął od pytania dotyczącego teraźniejszości i przyszłości telewizji. Tematyka kondycji mediów masowych w Polsce i zagranicą zdominowała ten wieczór. Ze słów Ziemca wynikła dość pesymistyczna wizja medialnej rzeczywistości, skazanej na tabloidyzację i schlebianie powszechnym gustom. Sytuacja, w której jeden dziennikarz (Pasiut) pytał drugiego (Ziemiec) o wartości mediów, mogła wydać się trochę nienaturalna. Jednak wrażenie to minęło, gdy głos w dyskusji zabrali także zebrani na sali Torunianie. Czytaj dalej: „Telewizji prawie nie oglądam” - Spotkanie z Krzysztofem Ziemcem, Dwór Artusa, Toruń  
Czarodziej Możdżer to niesamowita postać, która łączy w sobie cechy dojrzałego artystycznie mistrza ze swobodą małego chłopca. Doskonale buduje nastrój, tworzy najróżniejsze muzyczne światy, z perfekcją i szybkością prześlizgując dłońmi po klawiszach fortepianu. Chwilami już nie widać poszczególnych palców. Można odnieść wrażenie, że artysta zapędził się w improwizacji, że nie zdoła rozsupłać plątaniny akordów oraz nut i powrócić do głównego motywu utworu. Jednak zawsze mu się udaje.  Czytaj dalej: Czarodziej Leszek Możdżer - koncert Możdżera w Dworze Artusa w Toruniu

A pamiętasz, drogi czytelniku, niedawny post na temat Kasi Nosowskiej? (Patron? Święta Kaśka od kołyski) Wynotowałam tam kilka charakterystycznych zachowań scenicznych Nosowskiej, które sprawiają, że jest nietypowa jako osobowość, ale i bardzo mi bliska.
Stoi sobie taka Nosowska, i czujesz, jaka jest niepewna, jakby zażenowana sobą i faktem, że musi występować przed ludźmi. Ubiera te czarne sukienki, ogromne swetry a'la worki na śmieci, jakby chciała się w nich ukryć, coś z siebie zachować dla siebie, gdy tak wszyscy na nią patrzą. Dodaje często jakąś wymyślną fryzurę lub też inne okulary, jako element, który przyciąga uwagę, jednocześnie odciągając ją od samej wykonawczyni. Ucieka wzrokiem, jakby patrząc bardziej wewnątrz siebie, lub też w ogóle zamyka oczy, co pomaga nie odsłonić się, nie skupiać na tym, że patrzą, ale na tym, co w danym momencie należy zrobić.
Czy cytowanie na blogu samej siebie nie jest już jakąś przesadą? W każdym razie, streścić można to tak: stoi niepewnie, nie rusza się, ma na sobie coś dużego i czarnego, dodaje jakiś element przyciągający uwagę, ucieka wzrokiem lub zamyka oczy.
Koncert z okazji 50.-lecia radiowej Trójki, występ Kasi Nosowskiej. I robi ona wszystko to, co kilka dni temu opisałam, tak bardzo wpisując się w moją notkę na blogu, że aż mnie to zdziwiło. Może czytała to co napisałam ;) W roli elementu przyciągającego uwagę - fioletowy makijaż.
Polecam, świetny występ.
Oglądam go, i na usta ciśnie mi się: Pani Kasiu, kocham Panią. Wszystko.

Ale to jeszcze nie wszystko, gdyż chciałam dodać, iż 10 zł do podziału na dwie osoby to może nie 50 mln, ale zawsze coś.

wtorek, 6 listopada 2012

o miłości śpiewać

 M. Musierowicz, Frywolitki 2, których kilkadziesiąt stron znów skradłam, spędzając okienko w empiku.
A przecież jego historia jest opowieścią o miłości spełnionej -  w tym sensie, jakiego od miłości dwojga ludzi oczekujemy, a oczekujemy, by była tajemnicą i zarazem jej rozwiązaniem, by karmiąc się dystansem zaspokoiła potrzebę bliskości; by, będąc skomplikowaną grą strategiczną, łamała nieustannie własne reguły; by nie była grą strategiczną, ale rzeczywistością; żeby była zarazem i rzeczywistością, i marzeniem; żeby szarpała swe ofiary wieczną niepewnością i jednocześnie dawała im oparcie; żeby była lampą wśród szarości; i żeby nas wynosiła swoim ciepłym światłem ponad tę szarość, żebyśmy nareszcie w tym świetle byli jedyni, żebyśmy zaistnieli, wyjątkowi i niepowtarzalni - na wieki.
Ładne, nie?

sobota, 3 listopada 2012

if I was a rich girl

Gdybym miała dużo pieniędzy, to kupowałabym płyty i chadzała na koncerty jak szalona.
Refleksja z powodu nagłego wysypu nowych nagrań i koncertów zespołów i wykonawców od lat dla mnie ważnych (Lao Che, Hey, Voo Voo), lub takich, których kiedyś tam słuchałam, i z ciekawości odsłuchałabym najnowszej płyty (Kim Nowak, Maria Peszek), a także różnych nowych odkryć lub chociażby impulsów do odkryć.

I pojechałabym sobie. Tam, tam, i tam.

Zapewne też sporo pieniędzy wydawałabym w sklepach z ciuchami.
Chociaż nie w Plazie. Okropne miejsce. Tylko... Kurczę. Szalenie nie lubię Plazy, jej nieporęczności, pretensjonalności, rodzin chadzających na spacery między sklepami, siłownią, kręglami i McDonald'sem, ale jednak... Jest tam parę świetnych sklepów, i gdybym miała dużo pieniędzy... to pewnie chodziłabym tam jednak, do tych paru sklepów... Ale jak najbardziej incognito, o jak najdziwniejszych porach, by nie przydusiła mnie ta cała okropna plazowatość.

Kupon w portfelu. Czekam na moje 35 milionów.

piątek, 2 listopada 2012

Na dworze u królowej Elżbiety

Elizabeth, reż. S. Kapur

Jeden z filmów na nieistniejącej liście "kiedyś cię obejrzę". Klimat świetny. Soundtrack, który znam od dobrych paru lat, z fenomenalnymi utworami balowymi (kliknij play na filmiku obok!), fantastyczne kostiumy (suknie, suknie, suknie *_*), filmowane nieco tak, by kojarzyło się z malarstwem dworskim, jakimiś Velazquezami i innymi takimi. Zabrakło mi natomiast czegoś w samej historii, ale mogę to twórcom wybaczyć - bazowali wszak na biografii, prawdziwej historii, i trudno od takowej wymagać, by była stuprocentowo filmowa (to nie jest film, to jest prawdziwe życie!).
Książę Norfolk. allmoviephoto.com
Oś filmu? Dojrzewanie młodej królowej Elżbiety do pozycji silnego władcy. Symbolizowane głównie przez zmianę fryzury - od długich, rozpuszczonych włosów, poprzez coraz mocniej, ściślej upięte koki, aż do ogolenia głowy i przywdziania peruki. Grająca królową Cate Blanchett jest urocza jako młodziutka dziewczyna, piękna i fascynująca podczas dojrzewania do ważkiej roli głowy państwa, a władcza i despotyczna, gdy rola ta jest już w pełni jej. Główny wątek zahacza trochę o nurty feministyczne. Dla przeciwwagi tej mocnej, ale nie dominującej!, postaci kobiecej mamy oczywiście w filmie sportretowaną całą masę mężczyzn. Najbardziej z nich zniewieściały jest jeden z kandydatów do ręki królowej, karykaturalny (ale czyż nie mamy teraz na ulicach wysypu takich karykatur...?) Francuz Duc d'Anjou, grany przez Vincenta Cassela. Kochanka Elżbiety gra Joseph Fiennes, i jest nim prawie dokładnie tak samo, jak Szekspirem w nagranym w tym samym roku Zakochanym Szekspirze, chociaż tutaj ma chyba trochę mniej uroku. Przy Elżbiecie wydaje się niewyrazisty i rozmemłany (zwłaszcza że stroje z epoki nie dodają mu męskiej powagi). Jest też obecny Bond, Daniel Craig, w roli fanatycznego księdza pałającego rządzą mordu, ale on też nie zachwyca tutaj jako mężczyzna. Najbardziej męscy, choć i bezwzględni oraz okrutni, są książę Norfolk (i jemu jakoś stroje nic nie ujmują!) oraz grany przez jak zawsze świetnego Geoffreya Rusha sir Francis Walsingham.
Wszyscy oni na dworze pełnym intryg dotyczących tych dwóch ludzkich namiętności, jakimi są władza i romans, zaznaczanymi to dosłownie, to poprzez ukradkowe spojrzenia kochanków lub pokazywanie niejasnych spisków zza kotar, tiulowych firan i zasłon. Wartko fabularnie i w dobrym klimacie. Może nie arcydzieło, ale całkiem niezły film.