I obecnie, od czwartku, na liście tej nie ma już żadnego zespołu. To trochę jakby stracić cząstkę sensu życia, taką drobinkę. Na szczęście są przecież różni fantastyczni wykonawcy, których chce się oglądać na żywo po wielokroć. W najbliższy czwartek - Hey.
Ale nie o Heyu tym razem. (Wyjątkowo?) Dziś o Voo Voo, bo to w ich koncercie w Lizard Kingu udało mi się uczestniczyć, a następnie opisać to na KulturalnymToruniu. Pierwszy raz (Pierwszy raz powiem to z głowy, pierwszy raz powiem tylko raz... to nie czas na takie rozmowy, na krzywe rozmowy to kiepski czas??) pisząc coś, miałam problem z nadmiarem materiału! Zazwyczaj męczę się, by dobrnąć do momentu, w którym tekst ma już taką długość, jakiej się ode mnie wymaga, a tutaj poproszono mnie nawet o skrócenie tekstu. Nie wiem jaki wyciągnąć z tego wniosek. W każdym razie - skróciłam, usuwając na przykład taką refleksję:Apogeum takiego stanu (nie"rozbujanej" publiczności) nastąpiło w chwili wykonywania piosenki dla zmarłego w zeszłym roku wieloletniego perkusisty zespołu, Piotra „Stopy” Żyżelewicza. Wojciech Waglewski zaśpiewał niezwykle osobisty tekst skierowany do przyjaciela, pytając, jak mu jest po drugiej stronie, a potem cały zespół skrył się w cieniu, by w długiej, mocnej solówce brzmiały tylko bębny – instrument Stopy. W tym czasie wśród publiczności i przy stolikach można było usłyszeć głośne rozmowy i śmiechy. Można było to odebrać to jako oznakę brak szacunku i dla zmarłego, i dla artystów, którzy wspominali w tej chwili przyjaciela – bo widać było, że myślą o nim i czują jego obecność.I to nie było fajne.
Poza tym - było świetnie.
Moją relację z koncertu Voo Voo możecie przeczytać tutaj, zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz