I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

czwartek, 27 grudnia 2012

2012 patetycznie

31 grudnia 2011 r. napisałam tutaj: Chyba nie chcę 2012. I słusznie nie chciałam. Patrząc obiektywnie, był to zdecydowanie najgorszy rok mojego życia. Rok, w którym odkryłam, że najlepiej płacze się pod prysznicem. Tam nikt nie widzi i nikt nie słyszy. Idealne miejsce do wyrzucenia z siebie tłumionych emocji. Łzy giną w tłumie kropelek wody zmywających dyskretny makijaż udawania, że wszystko jest w porządku.
Rok 2012 na samym początku kopnął mnie ciężkim buciorem prosto w twarz. Upadek był bolesny, trudno było się podnieść. Potem co i rusz dostarczano mi kolejnych kopniaków. A gdy z jednej strony udawało się nieco odetchnąć, oderwać od dna, to z drugiej strony przychodził nowy cios. Leżąc w błocie z nadzieją chwyciłam za wyciągniętą w moim kierunku rękę. Udało się powstać. Tylko że tam w dole, w bagienku, to kiepsko widać. Błędna perspektywa nie pozwoliła mi zobaczyć, że z tą ręką to trzeba uważać. Nie należy jej tak mocno chwytać, bo ona jest niebezpieczna, można się łatwo oparzyć. Na szczęście oparzenia to nie to samo co kopniak w twarz, oparzenia łatwo się goją.
Stoję więc i patrzę z nadzieją na 2013. Będzie lepszy. Musi być.

Feralny 2012 jadę pożegnać w Rzymie, tam też powitam 2013. A jak już to zrobię, to pojawi się tutaj kolejny post podsumowujący 2012 rok, tym razem od strony tego, co udało mi się w tym czasie przeczytać i zobaczyć.

środa, 26 grudnia 2012

Anna Karenina: na scenie czy na ekranie?

Anna Karenina, reż. J. Wright

Lubię Keirę Knightley. Trochę nie wiem dlaczego, jakoś tak dobrze mi się ją ogląda, a i filmy, w których grywa, zazwyczaj przekonują mnie do siebie. I chociaż nie czytałam Anny Kareniny Tołstoja (ale chyba jest u mnie na liście książek do przeczytania...?), to miałam ogromną ochotę wybrać się na ten film do kina. Bo skoro to literacka historia o miłości, i jeszcze te wszystkie suknie, i Keira, to ja podświadomie oczekiwałam czegoś w stylu Dumy i uprzedzenia.
Niestety, rodzeństwo. heyuguys.co.uk
A tu - inaczej. Przede wszystkim nie kibicowałam głównej "parze", bo tam kurczę ani trochę "chemii" nie było! Wroński jakiś taki... absolutnie niepociągający. Anna, why? Albo może raczej: Почему? I może znów przemówiło przeze mnie to podświadome przywiązanie do DiU, bo zanim jeszcze zorientowałam się w filmie, to miałam nadzieję, że główny romans rozegra się między postaciami kreowanymi przez Keirę Knightley i Matthewa Macfadyena. A tu klops, rodzeństwo. I naprawdę, naprawdę dopiero w domu po powrocie z kina zorientowałam się, że w takim wypadku byłaby to ta sama para aktorów, co w duecie Lizzie Bennet - pan Darcy. W każdym razie, Macfadyen jest świetny, i nawet Jude Law był w stanie mnie zaskoczyć - ten, który zazwyczaj grywa amantów o obezwładniającym uśmiechu, tutaj jest absolutnie poważnym, znudzonym, łysiejącym mężem, i jako taki wypada całkiem nieźle.
Wbrew przewidywaniom bukmacherów, nie zachwyciły mnie ani tańce, ani kostiumy. Właśnie - bardziej kostiumy niż stroje. Metafora teatru została zastosowana bardzo konsekwentnie, pojawiła się chyba w każdym możliwym aspekcie filmu. Jest naprawdę WSZĘDZIE. I to trochę zbyt łopatologiczne, zbyt nachalne. Aby zasugerować, że światu przedstawionemu blisko jest do teatru, nie trzeba co drugiej sceny rozgrywać na deskach teatralnych, można zastosować jakieś bardziej subtelne środki. Zabrakło mi pokazania choćby odrobiny takiej rzeczywistej Rosji z tamtych czasów, momentu, w którym ktoś mógłby krzyknąć to nie jest film (teatr), to prawdziwe życie...
Forma przesłoniła mi treść, tak przedstawiona opowieść nie miała w sobie tyle siły, by wciągnąć mnie do środka, rozgrywający się (na scenie? na ekranie?) dramat niewiele mnie obszedł. Ale i tak niezmiernie miło było mi przyglądać się temu wszystkiemu. Bez problemu wyłapywać kolejne teatralności, z których niektóre były naprawdę pomysłowe, śmiać się z komicznego, ale nie przerysowanego, i na dodatek uroczego Sitwy, słuchać muzyki towarzyszącej scenom (zwłaszcza balom!), oglądać te świetne zagrania techniczne, kostiumy, oraz znajdujących się w nich przystojnych mężczyzn i piękne kobiety. Mówiłam już, że lubię Keirę Knightley? A i anielska Alicia Vilkander zasługuje na uwagę.
Epilog? Bardzo ładne widowisko. W zależności od podejścia, może zarówno zachwycić, jak i rozczarować. Ja znalazłam się gdzieś pomiędzy tymi dwiema postawami. I nawet te elementy rozczarowania nie zmieniają faktu, iż uważam, że film ten zdecydowanie warto zobaczyć.

piątek, 21 grudnia 2012

z kategorii: drzewa iglaste

Przystołowy okazjonalny rodzinny quiz biologiczno-przyrodniczy.
Pytanie: A jakie drzewo iglaste zrzuca igły co roku?
Odpowiedzi, jakie padły niemalże jednocześnie:
- Moździerz
- Jastrząb
Także tego. Wesołych, i żeby Wam igiełki nie pospadały tak szybko jak z moździerzy i jastrzębi.

czwartek, 20 grudnia 2012

wampiry, dzicz, zmierzch to kicz.

Zmierzch, reż. Catherine Hardwicke

Zmierzch. No tak. Jako (przyszłemu?) kulturoznawcy chyba nie wypada mi nie zapoznać się z tak istotnym dla popkultury wytworem, no nie? Tak więc się zapoznałam. Obejrzałam film razem z Babcią, która, jako fanka książek pani Stephenie Meyer, dostała go od nas w zeszłym roku pod choinkę, ale nie umiała sama włączyć odtwarzacza DVD. Odwiedziliśmy ją wiec wraz z NJMŁ, największym w rodzinie kinomanem, i urządziliśmy sobie pokaz Zmierzchu.
Robert Pattinson-Edward Cullen:
A tak patrzę spode łba. /fanpop.com
Tak, pewnie, że byłam do filmu uprzedzona. I nic mnie w tym zakresie nie zaskoczyło. Potraktowałam Zmierzch jako coś zabawnego, z czego można się pośmiać. Ogromnie pomogły mi w tym przekomicznie kiczowate sceny, takie jak zatrzymywanie rozpędzonego samochodu wyciągniętą ręką, wampiry świecące się jak miliony monet albo biegające po gałęziach drzew jak małpka, na dodatek puszczona na video w przyspieszonej prędkości. Och, i "aktorstwo". Chociaż widziałam wiele memów na temat jednej jedynej miny Kristen Stewart, to ja jednak skupiłabym się na Pattinsonie. Jest ohydnie sztywny, a cała jego gra polega na patrzeniu na ludzi spode łba.
I naprawdę, bardzo mnie to wszystko bawiło, ale ten kicz to zbyt mało, by przytrzymać moją uwagę przy Zmierzchu. My wszyscy od razu wiemy, czemu ten koleś jest taki dziwny, i rozwiązanie zagadki "jesteś wampirem" w ogóle nas nie frapuje, film wlecze się bez celu, do momentu, gdy do gry wkraczają złe wampiry, które chcą zjeść Bellę. W związku z tym dobre wampiry postanawiają ją chronić, co w sumie niewiele daje, bo zły wampir i tak ją dopada, ale Bellę udaje się uratować, natomiast tamtego rozrywają i palą.
No i zakończenie, jak przystało na film o nowej dziewczynie w amerykańskim liceum -  tuż przed napisami końcowymi tańczy na balu z najprzystojniejszym chłopakiem w szkole. Chociaż tutaj schemat zostaje nieco przełamany przez fascynującą dyskusję na temat "ugryź mnie, chce być taka jak ty" na zmianę z "nie, jednak mnie nie gryź"... To szalenie pocieszające, gdy mogę spojrzeć na swoje życie, i szczerze powiedzieć "still a better love story than Twilight".

Nie, jednak mnie coś zdziwiło w tym filmie. Mimo całego tego kiczu chwilami wampir Edward ma w sobie takie jakieś dziwne zachowania, jakby coś z rzeczywiście istniejących facetów ;)

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Recenzja SenNOTności

Śnisz czy żyjesz prawdziwie? Odosobniony czy z innymi? Jesteś samotny chwilowo, bo w tym momencie potrzebujesz pobyć sam czy też na stałe, bo nie umiesz się otworzyć i myślisz, że inni ludzie cię nie akceptują? Walczysz z tym czy pogrążasz się w takim stanie? Ta recenzja nie udzieli ci odpowiedzi. Musisz odkryć ją sam, a świetną pomocą może okazać się przedstawienie „SenNOTność”.

To tylko lid. Całą resztę mojej recenzji tego przedstawienia, przygotowanego przez Stowarzyszenie Jestem pomagające osobom niepełnosprawnym i uzależnionym, możesz przeczytać tu: http://kulturalnytorun.pl/wiadomosci/sennotnosc-porusza

niedziela, 16 grudnia 2012

Poznaj historię Wielkiego Diamentu

Joanna Chmielewska, Wielki Diament

weltbild.pl
Wielki Diament to dwutomowa powieść kryminalna z elementami sagi rodzinnej. Opowiada historię największego na świecie diamentu, który mamiąc swoim urokiem wielokrotnie przechodzi z rąk do rąk w dość nietypowych okolicznościach. Trup ściele się przy tym gęsto, a i miłość pojawia się często (przepraszam za rym). W gruncie rzeczy klejnot pozostaje w rękach jednej rodziny od bodajże XIX w., i przechodzi pomiędzy poszczególnymi potomkiniami rodu aż do czasów PRL. Proces ten został czytelnikom przedstawiony w pierwszym tomie powieści, w którym akcja dzieje się w zawrotnym tempie.
Drugi tom pisany jest zupełnie inaczej. Mamy do czynienia z narratorem w pierwszej osobie. Jest nim Joasia, która wraz z siostrą bliźniaczką Krysią dziedziczą rodzinne posiadłości, i porządkując szpargały dowiadują się o rodzinnej tajemnicy dotyczącej diamentu. Postanawiają go odnaleźć, bo diament oznacza mnóstwo kasy, która pomoże im zatrzymać przy sobie ukochanych mężczyzn. Aby tego dokonać, z listów, pamiątek rodzinnych i wspomnień rekonstruują losy familii i należącego do nich skarbu. Happy endu w związku z tym domyślamy się od początku.
Pierwsza część mknie tak, że nie możemy przywiązać się do żadnej postaci. W drugiej co prawda mamy stałe postaci, ale z kolei mankamentem jest fakt, że bliźniaczki przez cały tom poznają historię, którą my już przecież znamy z pierwszego tomu, i nie jest to dla nas jakoś szalenie fascynujące. Natomiast motyw diamentu, który ma zapewnić szczęście w miłości uważam za głupkowaty, ale co ja tam wiem.
Miałam wrażenie, że czytam coś płytkiego, ale przyjemnego. Może niekoniecznie na czas tuż przed sesją (bo czy nie powinnam już zagłębiać się w historię sztuki, muzyki i w ogóle?), ale jako lektura wakacyjna - jak najbardziej! Zwłaszcza pierwszy tom czytało mi się bardzo dobrze, chociaż i drugi nadrabia temperamentnymi odzywkami bliźniaczek. Dodatkowego kolorytu mojemu obcowaniu z Wielkim Diamentem nadawał fakt, iż o przeczytanie tej książki poprosiła mnie Babcia Krysia, osoba, która swoją cichą, a fascynującą działalnością czytelniczą zainspirowała mnie do opisywania każdej przeczytanej przeze mnie książki. Wartka akcja pierwszego tomu pokonała Babcię, więc poprosiła mnie o pomoc w streszczeniu tej powieści. A fakt tej kooperacji między wnuczką a babcią był jakby żywcem wyjęty z powieści Chmielewskiej!

sobota, 15 grudnia 2012

Boję się Świąt. Zawsze czekałam z radością, teraz się boję. No dobrze, zawsze też bałam się dzielenia opłatkiem, bo wzruszam się i mi z tym głupio, teraz boję się tego po wielokroć. Puste miejsce przy stole, puste miejsce w sercu.
A Jezus jawi mi się w tym Adwencie nie jako Dzieciątko, ale jako Chrystus na Krzyżu.

Chyba że... będzie koniec świata. Not bad!

piątek, 14 grudnia 2012

... i nie było Teleranka.

Wczoraj była rocznica wprowadzenia stanu wojennego, i nie było Teleranka aż do 18:40! Bo dopiero o tej porze usłyszałam, jak ktoś wspomniał o tym chyba najważniejszym skutku wprowadzenia stanu wojennego. Dość późno, biorąc pod uwagę inne rocznice wprowadzenia stanu wojennego oraz wszelakie okazje mówienia o tym wydarzeniu.

Było to na wykładzie, na którym zorientowałam się, że zawsze, jak wykładowca/inny prowadzący opowiada podczas zajęć kawały, to ja jestem aż cała zestresowana z obawy, że nie będzie śmiesznie, i trzeba się będzie niezręcznie uśmiechać na koniec. I ta rzadka ulga, kiedy można się szczerze zaśmiać, bo dowcip jednak był dobry...

piątek, 7 grudnia 2012

dwie kobiety przed kamerą


Dwa świeże polskie teledyski. Koncept bardzo podobny. Pierwszy z nich uważam za absolutnie urocze arcydzieło, na które napatrzeć się nie mogę, tak bardzo mnie fascynuje. Drugi też fascynuje, ale w zupełnie inny sposób. Przeraża, obrzydza, chwilami zmusza do odwrócenia wzroku, chwilami do refleksji typu ale głupota...

mimo iż bardziej smutek jeść łyżkami niż dzielna, piękna i cenna

środa, 5 grudnia 2012

Napięcie i brak napięcia, czyli Uprowadzona i Listy do Julii

film.interia.pl

Uprowadzona, reż. P. Morel

Uprowadzona to film, który trzymał mnie w przerażającym napięciu. Chociaż fabuła jest prosta. Liam Neeson wygląda tu jak ten uroczy wdowiec z Love Actually i znowu poniekąd jest takim uroczym ojcem, który rzuca pracę, by móc być bliżej nastoletniej córki. Wiedzie całkiem zwyczajne, spokojne życie, do momentu, w którym jego córka zostaje porwana. W tej chwili w spokojnym ojcu odżywają wszystkie dawne instynkty specjalisty ze służb specjalnych, i rusza córce na ratunek. Z zimną krwią od razu udziela jej instrukcji, i rozpoczyna poszukiwania. I jakże absolutnie męski jest ten Neeson jako ojciec robiący wszystko, byle tylko uratować córkę, dla którego tylko to się liczy, a bez znaczenia są pieniądze, dobre imię czy... życie innych ludzi. Tak, w pewnym momencie już nie wydaje mi się męski, a wręcz zwyrodniały w swojej bezwzględności, bo czy rzeczywiście cel uświęca środki? Ostatecznie udaje mu się uratować nie tylko życie córki, ale i jej cnotę, mimo iż porwano ją do albańskiego burdelu. Swoją drogą, 17-latkę gra tutaj aktorka prawie 10 lat starsza, niestety nie udało jej się uniknąć tej maniery podskakiwania i robienia w założeniu dziecinnych min, która często pojawia się, gdy ktoś nieco starszy próbuje zagrać nastolatka. Średnio jej to wyszło, w przeciwieństwie do postaci granej przez Neesona - jemu wychodzi wszystko! I zagrywki intelektualne, w których jest trochę jak Sherlock, tylko z lepszą motywacją, i walka wręcz czy za pomocą broni palnej, i wszystko to jest świetnie nakręcone. Tylko że jak mu się tak wszystko udaje, to po pewnym czasie nieprawdopodobność tej sytuacji zaczyna mnie śmieszyć. Bo to trochę przesada, że mu się tak wszystko udaje! A mimo tego, że zaczynało mnie to bawić, to i tak napięcie było duże. Aż do fizycznego zmęczenia! Ciekawe, czy udało im się to utrzymać w drugiej części, którą chętnie zobaczę.


Listy do Julii, reż. G. Winick

Myślę, że w zamierzeniu miał to być uroczy, romantyczny film. A jak wyszło?
Na początku poznajemy parę narzeczonych. Właśnie, narzeczonych, a to film o miłości, więc miłość w zasadzie powinna być na końcu, nie? No właśnie. Od pierwszych scen natomiast widać, że między tymi narzeczonymi czegoś brakuje, że im się nie układa, i w ogóle nie mają wiele wspólnego. Swoją drogą, jakże to podobny motyw do tego w Mamma Mia, tu i tu Amanda Seyfried gra dziewczynę w identycznej sytuacji. Znów ma narzeczonego, znowu mamy przygotowania do ślubu i piękne widoki śródziemnomorskie. I nawet sam narzeczony nieco podobny: do urody drobnej blondyneczki pasują chłopcy o ciemnej karnacji i ciemnych włosach, ale należy przyznać, że Gael Garcia Bernal wypada w takiej roli lepiej, jest całkiem przekonujący jako taki prosty, dobry chłopak z pasją do gotowania. Trochę mi go żal... W każdym razie, narzeczonym nie układa się zbyt dobrze, ale my jako widzowie widzimy to lepiej niż oni, możemy jednak mieć nadzieję, że wspólny wyjazd do Verony, miasta zakochanych, może odnowić w nich to nieco zaniedbane uczucie. To pierwsza opcja happy endu, jaka się przed nimi rysuje. Druga - poznanie kogoś nowego, z kim będzie im się lepiej układać. I też happy end. No właśnie.
W Veronie narzeczeni nadal się mijają i chodzą własnymi drogami. Sophie trafia do czterech Włoszek, które mienią się sekretarkami Julii Capulet, i odpisują na listy dotyczące problemów miłosnych, które przywożą do Julii turystki z całego kraju. Ten motyw jest akurat całkiem uroczy. Sophie znajduje list sprzed 50 lat, w którym Claire zastanawia się, czy dobrze zrobiła zostawiając włoskiego ukochanego. Odpisuje na list, radząc, by, jeśli to była prawdziwa miłość, odszukać Lorenza. Słuchając rady Claire, już oczywiście staruszka, przyjeżdża do Verony wraz z wnukiem, wściekłym na Sophie za to, że listem zakłóciła spokój starości jego babci.
kina.resinet.pl
I od pierwszego zetknięcia wnuka-Charliego z Sophie wiemy, że będziemy mieli tutaj zakończenie drugiego typu - happy end po poznaniu kogoś innego. Mimo iż na początku pałają do siebie nieukrywaną antypatią, to gdy w trójkę wyruszają po Toskanii na poszukiwania Lorenza, między młodymi zaczyna iskrzyć. Historia Claire i Lorenza kończy się absolutnym happy endem, gdy po kilku zabawnych perypetiach z innymi Lorenzami padają sobie w ramiona, po 50 latach, jak gdyby nigdy nic. Natomiast Sophie i Charlie miotają się pomiędzy "kurczę, mam/ona ma narzeczonego" a "kurczę, ale on/ona mi się podoba". Spotykają się po dwóch miesiącach ponownie, na ślubie C. i L., po tym, jak ona zerwała zaręczyny (kulturalnie, nawet przytuliła byłego na koniec), więc jest wolna... Ale to on przyszedł na wesele z kimś innym... Kto jednak okazuje się być tylko kuzynką (!), więc następuje pseudoszekspirowska scena wyznania miłości na balkonie, która miała być też chyba zabawna, bo przecież Charlie spada z pnączy, próbując dostać się na balkon.
Filmowi brakuje lekkości. Mamy podwójny happy end, jednak żaden mnie nie przekonuje. Obie historie miłosne są przewidywalne, brak im tego czegoś, co sprawiłoby, że mogłabym na tę przewidywalność przymknąć oko. Mojej przychylności nie udało się też uzyskać postaciom, chociaż tutaj wyjątkiem jest Claire, całkiem urocza staruszka.
Natomiast miło było popatrzeć na te toskańskie krajobrazy, przywodzące na myśl beztroskie rodzinne wakacje sprzed dekady...

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Taki grajek, śmieszny trochę


Andrzejkowy wieczór w Dworze Artusa należał do Piotra Bukartyka. Występ artysty, zręcznie lawirującego pomiędzy komizmem a liryzmem, uświetnił ceremonię wręczenia nagród zwycięzcom XXVI edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O liść konwalii” im. Zbigniewa Herberta.
To lid. A resztę znajdziecie tutaj, czyli - Piotr Bukartyk, koncert w Dworze Artusa i moja relacja.