Anna Karenina, reż. J. Wright
Lubię Keirę Knightley. Trochę nie wiem dlaczego, jakoś tak dobrze mi się ją ogląda, a i filmy, w których grywa, zazwyczaj przekonują mnie do siebie. I chociaż nie czytałam Anny Kareniny Tołstoja (ale chyba jest u mnie na liście książek do przeczytania...?), to miałam ogromną ochotę wybrać się na ten film do kina. Bo skoro to literacka historia o miłości, i jeszcze te wszystkie suknie, i Keira, to ja podświadomie oczekiwałam czegoś w stylu Dumy i uprzedzenia.
Niestety, rodzeństwo. heyuguys.co.uk |
A tu - inaczej. Przede wszystkim nie kibicowałam głównej "parze", bo tam kurczę ani trochę "chemii" nie było! Wroński jakiś taki... absolutnie niepociągający. Anna, why? Albo może raczej: Почему? I może znów przemówiło przeze mnie to podświadome przywiązanie do DiU, bo zanim jeszcze zorientowałam się w filmie, to miałam nadzieję, że główny romans rozegra się między postaciami kreowanymi przez Keirę Knightley i Matthewa Macfadyena. A tu klops, rodzeństwo. I naprawdę, naprawdę dopiero w domu po powrocie z kina zorientowałam się, że w takim wypadku byłaby to ta sama para aktorów, co w duecie Lizzie Bennet - pan Darcy. W każdym razie, Macfadyen jest świetny, i nawet Jude Law był w stanie mnie zaskoczyć - ten, który zazwyczaj grywa amantów o obezwładniającym uśmiechu, tutaj jest absolutnie poważnym, znudzonym, łysiejącym mężem, i jako taki wypada całkiem nieźle.
Wbrew przewidywaniom bukmacherów, nie zachwyciły mnie ani tańce, ani kostiumy. Właśnie - bardziej kostiumy niż stroje. Metafora teatru została zastosowana bardzo konsekwentnie, pojawiła się chyba w każdym możliwym aspekcie filmu. Jest naprawdę WSZĘDZIE. I to trochę zbyt łopatologiczne, zbyt nachalne. Aby zasugerować, że światu przedstawionemu blisko jest do teatru, nie trzeba co drugiej sceny rozgrywać na deskach teatralnych, można zastosować jakieś bardziej subtelne środki. Zabrakło mi pokazania choćby odrobiny takiej rzeczywistej Rosji z tamtych czasów, momentu, w którym ktoś mógłby krzyknąć to nie jest film (teatr), to prawdziwe życie...
Forma przesłoniła mi treść, tak przedstawiona opowieść nie miała w sobie tyle siły, by wciągnąć mnie do środka, rozgrywający się (na scenie? na ekranie?) dramat niewiele mnie obszedł. Ale i tak niezmiernie miło było mi przyglądać się temu wszystkiemu. Bez problemu wyłapywać kolejne teatralności, z których niektóre były naprawdę pomysłowe, śmiać się z komicznego, ale nie przerysowanego, i na dodatek uroczego Sitwy, słuchać muzyki towarzyszącej scenom (zwłaszcza balom!), oglądać te świetne zagrania techniczne, kostiumy, oraz znajdujących się w nich przystojnych mężczyzn i piękne kobiety. Mówiłam już, że lubię Keirę Knightley? A i anielska Alicia Vilkander zasługuje na uwagę.
Epilog? Bardzo ładne widowisko. W zależności od podejścia, może zarówno zachwycić, jak i rozczarować. Ja znalazłam się gdzieś pomiędzy tymi dwiema postawami. I nawet te elementy rozczarowania nie zmieniają faktu, iż uważam, że film ten zdecydowanie warto zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz