Miałam się przygotować na Coldplay, nauczyć wszystkich piosenek na pamięć i jarać się niemożliwie... Ale tak jakoś nagle przyszła połowa września, i okazało się że koncert już w przyszłym tygodniu, zaczęliśmy się stresować dojazdem, a zwłaszcza powrotem (na szczęście mamy kochanego Tatę, który czekał na nas w Warszawie kilka godzin, pozdrawiam!), no i nawet nie przesłuchałam najnowszej płyty w całości... A to, co przesłuchałam, nie było zachwycające, więc i entuzjazm nie był jakoś wielki... Aż do dotarcia na stadion. Samo to miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie - nigdy nie byłam na żadnym stadionie tego typu, a ten na dodatek jest ogólnie w Polsce znany, no i fajny, nawet łazienki są bardzo przyzwoite! Mieliśmy miejsca na trybunach, z dobrym widokiem. Wkoło - fani Coldplay w różnym wieku, np. siwy pan, nazwany przez nas hipsterem, ponieważ donośnym głosem opowiadał znajomym o tym, że słuchał zespołu jeszcze zanim stali się sławni. Trochę się obawialiśmy, że gdy będziemy chcieli wstać i trochę się poruszać w rytm muzyki, to zostaniemy zbesztani za to, że zasłaniamy, ale obyło się bez tego. Przesiedzieliśmy supporty, z których pierwszy był kiepski, a drugi całkiem spoko (zawsze mam w takich chwilach refleksję na temat smutnego losu supportowców, którzy wychodzą przed publikę czekającą tylko na to, aż oni zejdą ze sceny...), i podekscytowanie rosło, bo kurczę, za kilka minut na scenę wyjdzie COLDPLAY! Wyszli. WOW.
Nazwałabym to bardziej widowiskiem, niż koncertem. Widowiskiem wykorzystującym wiele możliwości nowych technologii, widowiskiem angażującym publikę, widowiskiem, w którym forma nieco przerosła treść. Najciekawsze z tego wszystkiego były różnokolorowe świecące bransoletki, rozdawane przy kontroli biletów. Migały w rytm muzyki, sprawiając, że cała publiczność wyglądała jak bajeczny, rozradowany brokat. A w każdym razie ja osobiście czułam się jak bajecznie rozradowana drobinka wielobarwnego brokatu. Nie mogłam się na tę świecącą publiczność napatrzeć, a mała dziewczynka we mnie cieszyła się jak dziecko. Oprócz tego organizatorzy przygotowali atrakcje takie jak: wypuszczane w publiczność ogromne balony (przy których nasze flashmobowe żółte baloniki wypadły blado, ale i tak sympatycznie), kolorowe konfetti, świetnej jakości telebimy z ciekawymi wizualizacjami, rzucanymi też na różne elementy stadionu, fajerwerki, ogromne lampiony pojawiające się nagle za sceną... Wszystko bardzo kolorowe, nawiązujące do okładki ostatniej płyty. Scena też była widowiskowa. Chris Martin mógł przechadzać się wzdłuż całej linii sceny, oraz pomostem między publiczność, a sam zespół grał w sumie na trzech scenach (główna, na pomoście i wśród publiczności), pojawiając się na nich nagle
A, no i muzyka. Trochę zbyt wiele kawałków z Mylo Xyloto (i naprawdę mogli sobie darować ten numer z Rihanną puszczaną z playbacku, "mogli wziąć kogoś z Polski, np. tę babkę z Sofy"), ale nie zabrakło i szlagierów. In my place, i The Scientist, i Fix you, i Speed of sound, którego się nie spodziewałam, i Yellow które wzruszały mnie do łez. Tak, łez. I Violet Hill, i Viva La Vida, z "łoouoo uoo oo", które słychać było jeszcze jak szliśmy do samochodu. Był jeden słabszy moment koncertu, kiedy chyba musieli nieco odpocząć i po kolei grali kilka bardziej balladowych utworów głównie z nowej płyty, bardziej nadających się na jakiś koncert typu unplugged w Sali Kongresowej, o na przykład... Poszłabym! Ale i tak, ogrom barwnej energii! Zespół, a zwłaszcza wokalista, robią świetne wrażenie sympatycznych gości, naprawdę chcących być tu i teraz, i bawić się z tysiącami zgromadzonych fanów. Dziękuję, bo było cudnie.
Mieliśmy dużo czasu przed koncertem, poszliśmy więc na spacer Saską Kępą, szukając czegoś do zjedzenia. Nagle - drogowskaz do ambasad Iranu, Iraku, Malezji i Algierii. NJMŁ podekscytowany, bo ile to on się ambasad nie naoglądał w tych wszystkich filmach szpiegowskich i innych strzelankach, a tutaj ma okazję zobaczyć je na żywo, na dodatek takich interesujących krajów... Poszliśmy. A tu nagle, gdzieś w drodze do Ambasady Iranu, niepozorny domek z tablicą pamiątkową:
To był maj, pachniała Saska Kępa... W tym domu żyła i tworzyła Agnieszka OsieckaMiła niespodzianka, pani Agnieszko! Saska Kępa ma w sobie coś magicznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz