Są takie chwile w życiu, kiedy musisz się przycisnąć, są też takie, w których - jak rzeczywistość cię przyciska - musisz sobie odpuścić. I najważniejsze, żeby umieć je od siebie odróżnić.Trafiłam na te słowa bodajże Karla Jaspersa na jednym z czytanych przeze mnie blogów, u ojca Krzysztofa Pałysa (http://kpalys.blogspot.com/), akurat w momencie, kiedy ostatecznie i nieodwołalnie rzuciłam studia. No, jedne z moich studiów. Te podjęte w impulsie, na zasadzie "jeśli nie spróbuję, to będę żałować". Spróbowałam, nie żałuję, że spróbowałam. Żałuję, że znalazłam się na tym kierunku dopiero teraz, i to na złym etapie. Gdybym od początku, tuż po maturze, albo rok później, wybrała jako jeden ze swoich kierunków historię sztuki, to mam wrażenie, że mogłoby być całkiem sympatycznie. A teraz nie będę już podejmować kolejnego licencjatu, bo ile można? Sama magisterka natomiast nie ma sensu. Zostałam przeciwniczką systemu bolońskiego. Mamy na takim kierunku kilkadziesiąt osób, z których połowa jest po licencjacie z tej dziedziny, a druga połowa to mieszanka osób, z których większość jest po licencjacie z jakiegoś kierunku w miarę pokrewnego, kilka osób po licencjacie z jakiejś zupełnie innej dziedziny, i kilkoro studentów, którzy sami już mają z czegoś tam mgr przed nazwiskiem, ale chcą jeszcze jedno. Poziom wiedzy z dziedziny, jaką teraz ci wszyscy ludzie zechcieli zgłębiać, jest niemożliwy do ujednolicenia. Część ma braki, które trudno uzupełnić, druga część będzie się nudzić na zajęciach, na których materiał będzie fragmentarycznie powtarzany. A na koniec jedni i drudzy będą magistrami historii sztuki.
Bez sensu (jak wszystko).
Gdyby nie drugi kierunek, który sobie kontynuuję, to pewnie bym nie rzuciła. Zaparłabym się i przetrwała. Ale czarę goryczy przelały ciągle zmieniające się plany zajęć, co zburzyło moją misterną konstrukcję wykreśloną różnokolorowymi pisakami na kartce rozmiaru A3 w kratkę.
Zmiana uczelni po licencjacie może mieć pewnie sporo sensu. Zmiana kierunku ma go chyba mniej. Zaproponowałabym w związku z tym jakąś reformę szkolnictwa wyższego, ale nie mam na nią pomysłu.
Bez sensu.
Nieco przyciśnięta przez rzeczywistość postanowiłam sobie odpuścić. Jestem więc sobie na jednym, przyjemnym acz bezprzyszłościowym kierunku, odmładzam się studiując z ludźmi o dwa lata młodszymi ode mnie. Przytłacza mnie ogrom wolnego czasu, co do którego mam wiele planów. Za rok pewnie wrócę na tzw. dziks, gdzie zrobię sobie magisterkę z Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, bo wiem z czym to się je, a z czegoś magisterkę wypada mieć, nawet jeśli rok później, niż się planowało. Chyba że przyjdzie mi do głowy jakiś kolejny szalony pomysł na siebie. I obym tym razem była w bardziej stabilnej kondycji do podejmowania życiowych decyzji.
Ewidentnie widzę u siebie syndrom "wszędzie fajnie tam gdzie mnie nie ma".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz