Dwa lata temu zaczęłam pisać pamiętnik. Dokładnie rok przed moją maturą. Miał być zapisem tego przedmaturalnego roku, takim pamiętniczkiem maturzystki, uwiecznieniem tego, co działo się ze mną przez cały tamten rok. Stał się uwiecznieniem czegoś trochę innego, ale dzisiaj nie o tym. O tym pewnie nigdy. W każdym razie, plan był taki, że przez rok oswajam się z pisaniem dla siebie, do pamiętnika, a po maturze założę sobie bloga. Takiego pomaturalnego, już studenckiego, pewien zapis pierwszego roku życia akademickiego. Nie wiem co planowałam na drugi rok studiów, jaką to kolejną wizję uzewnętrzniania czy uwewnętrzniania się. Tak czy siak, plany nie zostały zrealizowane w zamierzonym kształcie. Pamiętnik pisałam, owszem, czasami raz na miesiąc, czasami prawie codziennie, ale nie zakończyłam tego z chwilą nadejścia matur. Tamten intensywny pod wieloma względami czas chyba niezbyt nadawał się do rozpoczęcia kariery blogerki, natomiast w pamiętniku nadal było trochę wolnych kartek, toteż kontynuowałam spisywanie siebie do zeszyciku w kwiatki. Wolne kartki są w pamiętniku do dzisiaj, i wszystko wskazuje na to, że wolne pozostaną, bo od paru miesięcy nic na nich nie zapisałam. A jako że kilka dni temu abiturienci znowu zasiedli do arkuszy, przyszło mi do głowy, że można by jednak spróbować z blogiem. Studiowanie dziennikarstwa do czegoś zobowiązuje! Nie żebym koniecznie chciała być dziennikarką, ale pewne rozpisanie jednak mi się przyda. Zasiadając do obowiązkowych cotygodniowych prac na jedne z zajęć czułam się jak zaschnięte wieczne pióro. Niby trochę atramentu jest, ale gdy przykładamy je do papieru, pisanie idzie z trudem, tusz nie chce lecieć, przerywa, pióro skrzypi, skrobie, i ogólnie jest nieprzyjemnie. By rozwiązać ten kłopot, należy pióro rozkręcić, i naciskając na pojemniczek z atramentem, pozwolić mu w dużej ilości przepłynąć przez stalówkę. Efektem ubocznym tej operacji jest kleks, na co trzeba być przygotowanym, i przezornie mieć pod ręką jakąś niepotrzebną kartkę papieru. Idąc dalej tą metaforą, blog ten będzie pewnie takim kleksem, rozpisaniem się, motywacją do tego, żeby czasami coś napisać i opublikować. Bo sama możliwość, że ktoś tu zajrzy i przeczyta, mobilizuje do tego, by się trochę postarać i popracować nad tzw. warsztatem. A to mi się chyba przyda.
Marianko, blog wędruje do moich RSS-ów. (To pisałam ja, Jakolinka)
OdpowiedzUsuńto jeszcze ja, bell, napiszę, że będę podczytywać, a co! ;P
OdpowiedzUsuńdotarlam do poczatku (oczywiscie nie przeczytalam wszystkich postów, ale wybiórczo - niektóre w calosci, niektorych wstep, czasem tylko puenty) i przypadl mi do gustu ten Twoj kleks (a jeszcze bardzieje ta metafora). Sama od jakiegos czasu nosze się z pomysłem tworzenia kleksów. W grudniu nawet będąc pod wpływem przeczytanego "Dziennika 1954" miałam plan, aby ropocząć swój dziennik data, którą Tyrmand zakończył. Datę przegapiłam i pisać nie zaczełam. Natomiast staram sie realizowac w tym roku "50 books in a year challenge" i przydałoby mi sie recenzjonowanie ich, gdyz bez tego czesto nie pamietam co czytalam kilka tygodni wczesniej. Także być może dołącze do blogowej społeczności (długośc tego komentarza swiadczy, że mam potrzeby uzewnętrzniania) i bedziemy wtedy kolezankami po fachu :)))
OdpowiedzUsuń