A może znasz to uczucie. Wyznaczasz sobie datę, od której BIERZESZ SIĘ DO ROBOTY. Powiedzmy, w odpowiednio dalekim od deadline'u oraz wyznaczanego sobie czasu dochodzisz do wniosku, że będziesz się uczyć do matury od września/świąt/stycznia/studniówki/ferii/świąt2. Przerabiałam to, mimo jednej zdawanej matury, wielokrotnie. I potem też wielokrotnie, przy każdej możliwej okazji. Na przykład, pod koniec czerwca, już w zasadzie po sesji, doszłam do wniosku, że wezmę się do roboty dotyczącej licencjatu i ogólnopokojowych porządków w wydawałoby się odpowiednio odległym terminie określanym jako "po powrocie z wakacji". Przyrzeczenie to trzymałam gdzieś w mglistych, dalekich zakamarkach świadomości. Obecne tylko od czasu do czasu, oddalane od refleksji myślą "jeszcze czas". Lecz teraz nadszedł czas. Ten straszny moment, którego każdy wyznaczający boi się najbardziej. Nagle, jak grom z jasnego nieba powala cię na kolana świadomość, że to już. Od dzisiaj miałeś, miałaś wziąć się do roboty. A tak strasznie ci się nie chce! A tak strasznie mi się nie chce. Najgorszym wyjściem z tej problematycznej sytuacji jest wyznaczenie sobie kolejnego terminu i dalsze trwanie w nieróbstwie. Dobra, nie. Wcale nie "nieróbstwie", odzywa się jakiś tłumaczący głos w mojej głowie. Coś tam w sprawie licencjatu robiłam i robię nadal. I będę robić dalej, i bardziej, gdyż od dzisiaj, od powrotu z wakacji, biorę się do roboty. Bo jak się nie wezmę, to znowu będę miała wrażenie, że jestem okropną łajzą marnującą mnóstwo czasu. A to dość destrukcyjne wrażenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz