W zasadzie to nawet nie umiemy stwierdzić, czy jesteśmy w Monako, czy we Francji. Czy to możliwe, że granice tego państewka rzeczywiście są "płynne"? Ale nie chce mi się tego sprawdzać; trwa rodzinny wakacyjny wyjazd i nie należy się przemęczać. Samo to miejsce, w którym mieszkamy, przypomina inne francusko-włoskie nadmorskie wioseczki, z tym, że gęstość budynków jest tu duuużo większa. Dosłownie, domek na domku. Więc może to jednak Monako? Podobno to raj podatkowy, i pewnie dlatego starają się upchnąć jak najwięcej budynków na tym maleńkim terenie.
Ale skoro tu już jest Monako, to dlaczego obok mamy drogowskaz na... Monako? Nie rozumiem, nie ogarniam. Trudno, są wakacje. Niech mózg odpocznie.
Ale skoro tu już jest Monako, to dlaczego obok mamy drogowskaz na... Monako? Nie rozumiem, nie ogarniam. Trudno, są wakacje. Niech mózg odpocznie.
"Zawsze byłem dumny z Polski, że ma i dostęp do morza, i wysokie góry", powiedział jeden z moich braci, zwracając uwagę na to, że Monako też tak ma, mieszcząc się na zaledwie dwóch kwadratowych kilometrach. Mają to co my - w pomniejszeniu; za to flagę nie pomniejszoną, a odwróconą. Ktoś (Tata?) odpowiedział: "Ale Polska ma więcej jezior", i znów możemy być dumni ze swojego kraju.
No rzeczywiście, widok z tarasu na morze jest, i nawet plażę widać. Ma się to wrażenie, że jest ona blisko, ale dojście tam zajmuje kilkanaście minut. (Podobnie było z dojazdem tutaj - Morze Śródziemne widzieliśmy już na dwie godziny przed osiągnięciem mety, a ciągle musieliśmy jechać, i jechać, i jechać...) Jest tak oczywiście przez te wszędobylskie budynki, trzeba je poobchodzić dookoła, aby znaleźć zejście na pozornie bliską plażę. Na szczęście nie musimy iść cały czas ulicą - byłoby to i gorące, i niebezpieczne. Jeździ się tutaj jak we Włoszech - szybko i bez poszanowania zasad ruchu drogowego. Co drugi samochód jest poobijany, uliczki wykute w skałach, pełne zakrętów i bardzo wąskie - tak wąskie, że w większości pozbawione chodników. Ulicą idziemy więc tylko kawałek trasy na plażę - większość to tajemnicze przejścia między ogrodami, domkami, mnóstwo schodów (wczoraj koło wejścia do naszego domu spotkałam... gejszę! Albo przynajmniej panią ubraną w pełny tradycyjny japoński strój.), bo nasze mieszkanko znajduje się dobre kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza (tak na moje humanistyczne oko), a fragment trasy idzie się nawet tunelem? kanałem? Wioseczka-labirynt.
Samo morze, z góry wyglądające spokojnie i sympatycznie, przy bliższym spotkaniu okazuje się przeciwnikiem, z którym trudno walczyć. Zwłaszcza przy próbach wejścia do morza oraz opuszczeniu go - zwala z nóg, bez litości rzucając nami o kamienie. Jednak jeśli potraktujemy przeciwnika z przymrużeniem oka, to walka ta może nam przysporzyć sporo radości. A ile spalonych kalorii!
Dużo radości przysparza nam też wyżej wspomniany taras. Na szeroka skalę rozwija się w naszej rodzinie nowa, karana przez polskie prawo dyscyplina sportu - stalking przez lornetkę. A to pałac księcia Alberta, a to rzekomo jacht Bono, a to nieźle wywijający koleś na kitesurfingu (albo czymś w ten deseń). Wywija właśnie teraz - bo dzisiaj wieje, i to mocno. Nad nami chmury, zapowiadają burze, a my pozwalamy naszym spalonym plecom, nosom, nogom i innym częściom ciała odpocząć od słońca. Tak to już jest, że jak Muchy wyjeżdżają w ciepłe kraje, to tam psuje się pogoda - wystarczy wspomnieć Chorwację dwa lata temu. Ale tam przynajmniej mówili w miarę normalnym językiem! Po dzisiejszej mszy świętej francuskiemu mówimy zdecydowane NIE, NO, NEIN! Oni wszyscy, niestety, to samo mówią angielskiemu. Spróbujcie się dogadać z francuską farmaceutką - ubaw gwarantowany! Na uwagę zasługiwała zwłaszcza prezentowana przez nią instrukcja obsługi specyfiku, w punkcie kulminacyjnym wspomagana gestami i onomatopejami: "psit psit!". Przed następnymi wakacjami w jakimś francuskojęzycznym kraju urządzimy chyba casting na tłumacza. Ktoś chętny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz