Ale skoro tu już jest Monako, to dlaczego obok mamy drogowskaz na... Monako? Nie rozumiem, nie ogarniam. Trudno, są wakacje. Niech mózg odpocznie.
"Zawsze byłem dumny z Polski, że ma i dostęp do morza, i wysokie góry", powiedział jeden z moich braci, zwracając uwagę na to, że Monako też tak ma, mieszcząc się na zaledwie dwóch kwadratowych kilometrach. Mają to co my - w pomniejszeniu; za to flagę nie pomniejszoną, a odwróconą. Ktoś (Tata?) odpowiedział: "Ale Polska ma więcej jezior", i znów możemy być dumni ze swojego kraju.
No rzeczywiście, widok z tarasu na morze jest, i nawet plażę widać. Ma się to wrażenie, że jest ona blisko, ale dojście tam zajmuje kilkanaście minut. (Podobnie było z dojazdem tutaj - Morze Śródziemne widzieliśmy już na dwie godziny przed osiągnięciem mety, a ciągle musieliśmy jechać, i jechać, i jechać...) Jest tak oczywiście przez te wszędobylskie budynki, trzeba je poobchodzić dookoła, aby znaleźć zejście na pozornie bliską plażę. Na szczęście nie musimy iść cały czas ulicą - byłoby to i gorące, i niebezpieczne. Jeździ się tutaj jak we Włoszech - szybko i bez poszanowania zasad ruchu drogowego. Co drugi samochód jest poobijany, uliczki wykute w skałach, pełne zakrętów i bardzo wąskie - tak wąskie, że w większości pozbawione chodników. Ulicą idziemy więc tylko kawałek trasy na plażę - większość to tajemnicze przejścia między ogrodami, domkami, mnóstwo schodów (wczoraj koło wejścia do naszego domu spotkałam... gejszę! Albo przynajmniej panią ubraną w pełny tradycyjny japoński strój.), bo nasze mieszkanko znajduje się dobre kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza (tak na moje humanistyczne oko), a fragment trasy idzie się nawet tunelem? kanałem? Wioseczka-labirynt.
Samo morze, z góry wyglądające spokojnie i sympatycznie, przy bliższym spotkaniu okazuje się przeciwnikiem, z którym trudno walczyć. Zwłaszcza przy próbach wejścia do morza oraz opuszczeniu go - zwala z nóg, bez litości rzucając nami o kamienie. Jednak jeśli potraktujemy przeciwnika z przymrużeniem oka, to walka ta może nam przysporzyć sporo radości. A ile spalonych kalorii!
Dużo radości przysparza nam też wyżej wspomniany taras. Na szeroka skalę rozwija się w naszej rodzinie nowa, karana przez polskie prawo dyscyplina sportu - stalking przez lornetkę. A to pałac księcia Alberta, a to rzekomo jacht Bono, a to nieźle wywijający koleś na kitesurfingu (albo czymś w ten deseń). Wywija właśnie teraz - bo dzisiaj wieje, i to mocno. Nad nami chmury, zapowiadają burze, a my pozwalamy naszym spalonym plecom, nosom, nogom i innym częściom ciała odpocząć od słońca. Tak to już jest, że jak Muchy wyjeżdżają w ciepłe kraje, to tam psuje się pogoda - wystarczy wspomnieć Chorwację dwa lata temu. Ale tam przynajmniej mówili w miarę normalnym językiem! Po dzisiejszej mszy świętej francuskiemu mówimy zdecydowane NIE, NO, NEIN! Oni wszyscy, niestety, to samo mówią angielskiemu. Spróbujcie się dogadać z francuską farmaceutką - ubaw gwarantowany! Na uwagę zasługiwała zwłaszcza prezentowana przez nią instrukcja obsługi specyfiku, w punkcie kulminacyjnym wspomagana gestami i onomatopejami: "psit psit!". Przed następnymi wakacjami w jakimś francuskojęzycznym kraju urządzimy chyba casting na tłumacza. Ktoś chętny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz