I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

czwartek, 29 sierpnia 2013

suits i inne wartości

Potrzebowaliśmy z NJMŁ serialu na wakacje. Nie wiedzieć czemu, padło na Suits - W garniturach. I wciągnęło nas! Nadrobiliśmy dwie serie, teraz trzecią oglądamy na bieżąco.
Taka przyjemna rozrywka. Dobre niegłupkowate poczucie humoru, świetne ładnie ubrane postacie, ciekawa akcja.
Majaczy mi gdzieś z tyłu: a wartości? Mógłby nawet powstać taki post na tym drugim blogu... Wartości zupełnie nie moje. Oszukiwanie klientów i współpracowników, palenie marihuany jako coś zupełnie normalnego, seks bez zobowiązań. Marianno, co ty oglądasz? I jeszcze pozwalasz na to młodszemu bratu?
Tylko że... To tylko serial. Chętnie oglądam Suits, ale nie pochwalam takiego zachowania, i nie będę zachowywać się jak bohaterowie serialu. Czytałam Harry'ego Pottera, zafascynowana nie czarną magią, ale bajecznym światem, mieszkaniem w zamku, chodzeniem w mundurkach i przygodami oraz przyjaźnią głównych bohaterów. Zdarza mi się słuchać Nirvany, bo Nevermind to świetna płyta, która po prostu brzmi dobrze, do której dobrze mi się skacze, pozbywając się emocji, ale Kurt Cobain, znany szerzej w pewnych kręgach jako heroinista i samobójca, nie jest moim autorytetem.
To tylko serial. To tylko książka. To tylko płyta z muzyką. Nie wpłyną na mój światopogląd, nie zmienią mojej osobowości. To tylko rozrywka.

Swoją drogą, Suits to serial o prawnikach. Seriali prawniczych jest multum. Znam też seriale o lekarzach, o policjantach i innych agentach, o żołnierzach, nawet o księżach... A czy jest jakiś fajny serial o dziennikarzach? Oglądałabym!

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

The 100 Day Song Challenge


to miało być takie wrzucanie codziennie jednej piosenki na fejsa. wytrzymałam chyba z 60 dni, potem zaprzestałam. ale wpisałam sobie i całą resztę. potem mi się blogger zbuntował i nie chciał tego publikować, ale chyba znalazłam na niego sposób. także no.

Day 01: A song you know all the lyrics to. "Zapytaj mnie czy cię kocham" Republika (i to nic trudnego, bo to zaledwie 6 słów!
Day 02: A song from the first album you ever bought. (what was the album?) To dość trudne pytanie. Ale chyba najodpowiedniejszą odpowiedzią będzie, że ten album to kaseta magnetofonowa The Spice Girls "Spiceworld", chociaż kupiła mi ją Mama - ale na moją świadomą prośbę. Jaką płytę sama świadomie kupiłam - nie wiem, nie pamiętam. Ze Spiceworld wybieram piosenkę ostatnią, The Lady is a Vamp - do dziś pamiętam jakieś przebłyski układu, który tańczyłyśmy do tego na koniec roku szkolnego i bodajże w Central Parku na "Mini Playback Show" z koleżankami ze starszej klasy, które poprosiły mnie, młodszą koleżankę (!) abym była ich Emmą. (Byłam taka dumna!)
Day 03: A song that reminds you of a night out. (when was it and where?) Morcheeba - Rome wasn't built in a day. Bo kojarzy mi się z pobytem w Rzymie i arcygłupim pomysłem na to, aby o północy w Sylwestra wyjść z bezpiecznych pomieszczeń i przejść się ulicami Rzymu. Petardy. Petardy everywhere.
Day 04: A song you can remember you parents listening to. Pamiętam z dzieciństwa puszczaną w domu płytę Deus Meus "Hej Jezu", i te wszystkie piosenki śpiewane na spotkaniach Wspólnoty czy rekolekcjach nadal darzę sporym sentymentem.
Day 05: A song a friend likes but you don't. Psy - Gangnam Style. Tyle w tym temacie.
Day 06: A novelty song. Mikromusic - Takiego Chłopaka. Bo nowa, bo odkrywcza, bo oryginalna i wyjątkowa.
Day 07: One of your favourite songs. To dopiero trudne pytanie! Idę zerknąć na last.fm. Najwięcej przesłuchane - When Under Ether - PJ Harvey. Ha, bo to nie tylko słuchane, to jeden z tych niewielu utworów, które katowałam na minipianinku.
Day 08: A song you used to like but now hate. Hey - ... że się kupidyn tobą interesuje. Ale nie tam że od razu jakiś wielki hejt, daleka jestem od hejtowania. Po prostu piosenka najpierw bardzo mi pasowała, potem zaczęła wkurzać niemiłosiernie, do teraz mam niesmak.
Day 09: A childhood memory T.V. theme tune. "Pełna chata", Everywhere you look. Aż się wzruszyłam na to "aaa" i "everywhere you look"! 
Day 10: A song from one of your favourite albums. (what is the album?) Album, rzecz jasna, PJ HarveyStories from the City, stories from the Sea. Piosenka? Każda! Na przykład ta, o. Good Fortune. Och PJ ♥ miło sobie przypomnieć teledysk, genialny w prostocie. Good Fortune w słuchawki i chodząc po mieście prawie czuję się jak ona tam! 

sobota, 24 sierpnia 2013

sezon na?

Wszyscy to znamy. Od połowy II klasy liceum zaczyna się zawsze sezon 18-stek. Co i rusz ktoś ze znajomych wyprawia imprezę urodzinową, na którą wypada pójść, by obserwować, jak jubilat (a zazwyczaj – kilku jubilatów jednocześnie) przekracza magiczną umowną granicę między dzieciństwem a dorosłością.
Wśród znajomych moich rodziców trwa natomiast od niedawna sezon 50-tek. Co i rusz kolejna osoba z grona ich bliższych i dalszych przyjaciół przekracza tę następną magiczną granicę oznaczającą, że przeżyło się pół wieku, i zaprasza z tej okazji na imprezę.
Wśród moich znajomych natomiast trwa sezon na śluby.

Taka refleksja stała u początków tekstu, który wrzuciłam dwa dni temu na mojego drugiego bloga.
- Masz drugiego bloga?
Ano, mam. Od trzech dni. Pewien portal kusił mnie plakatami "zostań katolickim blogerem!", no to zostałam. Myślałam sobie już dawno, że może trzeba połączyć to całe moje pisanie z Bogiem, i pisać w tej tematyce. Chciałam to robić tutaj, i poniekąd czasami też robię. Tamten platforma jednak kusiła. Póki co dość niewielka, czynnych blogów nie jest tam aż tak wiele, ma natomiast spore zaplecze medialne, dzięki któremu może zdarzyć się tak, że tekst przeczyta więcej osób. Blogspot nie daje takiej możliwości. Żeby ktoś trafił na blogspotowego bloga, to trzeba się sporo natrudzić. Linkować na fejsie czy gdziekolwiek, a ja tego robić nie lubię, to takie nachalne.
Nowego bloga nigdzie jeszcze nie reklamowałam. Chciałam się najpierw rozpisać, zobaczyć, jak mi to będzie szło, czy będę miała tematy, czy nie załamią mnie negatywne komentarze albo zupełny brak odzewu.
Wyszło jednak trochę inaczej, bo drugi tekst jaki wrzuciłam, został przez portal rozreklamowany. Widocznie komuś tam się spodobał, albo brakowało im czegoś do wrzucenia, to poszły moje bazgroły. I znalazły się wczoraj na stronie głównej portalu deon.pl, a to już jest jednak coś. Skoro tak się stało, to postanowiłam się tym jednak na fejsie pochwalić, a i tutaj niniejszym ro czynię. W wersji deonowej można go przeczytać tu. Linkowało go potem kilka podlegających pod Deon fejsbukowych fanpejdży, pojawiało się trochę lajków i innych takich, oraz różne komentarze. Pozytywne i negatywne. Część osób w ogóle mnie nie zrozumiała - nie, to nie było ogłoszenie matrymonialne. Ani moje osobiste narzekanie na to, że jestem sama. To było kilka luźnych refleksji na temat zjawiska, które obserwuję.
Pewnie gdybym planowała szeroką publikację takiego artykułu, napisałabym go zupełnie inaczej, ale nie wiedziałam, że tak to będzie. Ale cieszę się, wyszła z tego całkiem ciekawa sprawa. Czy będę dalej pisywać rzeczy tego typu? Mam nadzieję, że tak, pomysłów kilka jest. Niekoniecznie jednak chciałabym, by wszystkie z tych moich refleksji, co powstaną, zyskały aż taki rozgłos. Za bardzo mnie stresuje śledzenie komentarzy...

Tutaj nadal będę pisać tak jak pisałam. O kulturze, o różnych wydarzeniach kulturalnych i codziennych, spisywać refleksje tu się nadające, ciekawostki, śmieszne pierdółki. Tam postaram się, by blog nakierowany był na sprawy związane z Bogiem, z wiarą, z Kościołem. A gdy wyjdzie mi tam coś ciekawego, to i tutaj pojawi się na ten temat informacja. Bo tutaj jest ten mój najważniejszy kawałek internetu, tu sobie wszystko ładnie zbieram i się z Wami dzielę.
Ale zapraszam i tam:
www.muszka.blog.deon.pl

środa, 21 sierpnia 2013

nie umiem gwizdać


Nosowsko-O.S.T.Rowskie Czy żyjesz by mieć plan, czy masz plan, żeby żyć? vs. Każdy plan można zmienić, lecz wolę życie bez planu (jak tylko odkurzę mieszkanie zdobędę mury Libanu) Czesława Śpiewa
„Lubię ludzi, którzy mają jakąś pasję”. Ok, a co z tymi, którzy pasji nie mają? Których nie pochłania granie na gitarze ani czytanie filozofów, ani odbijanie rakietą żółtej piłeczki, ani kibicowanie żużlowcom, ani podróżowanie autostopem, ani fotografowanie, ani programowanie? Trzeba ich od razu skreślić? Są gorsi? Mniej udani, bo nie mają takiego konika, którego mogliby nazywać właśnie „Pasja” ze stadniny Jana Kowalskiego?
Zawsze gdzieś tam ugniata mnie ta fascynacja pasjonatami. Bo ja nie jeżdżę na koniu zwanym "Pasja". Czy tak mnie bez konkretnej pasji stworzono, czy też raczej nic takiego w sobie nie odkryłam, nie rozwinęłam? Nie wiem. To trochę jak z gwizdaniem. Nie umiem gwizdać, i już. Nie wiem, czy to dlatego, że mój aparat gębowy biologicznie nie jest w stanie wydobyć z siebie takiego dźwięku, czy też dlatego, że nigdy nie nauczyłam się owego aparatu w ten specyficzny sposób ustawić.

wtorek, 20 sierpnia 2013

kilka tygodni z L.M. Montgomery

Tak się złożyło, o czym dowiedziałam się po lekturze ostatniej z przeczytanych ostatnio i omawianych tu poniżej książek, że dwie pierwsze to jedyne wydane przez L.M. Montgomery powieści dla dorosłych. Natomiast dwie pozostałe - to jej pamiętnik i biografia. Co prawda, pamiętnik dotyczy lat dzieciństwa i młodości, ale i tak polecałabym go raczej dorosłemu czytelnikowi. Podsumowując, dążę do tego, aby stwierdzić, że oto w tej notce to tak jakby L.M. Montgomery dla dorosłych.

zdjęcie Maud Montgomery pochodzące z wikipedii, wrzucone tutaj z powodu silnej potrzeby zilustrowania jakoś tego wpisu



Błękitny zamek - czy tego nikt jeszcze nie zekranizował? Wydaje mi się, że to idealny materiał do sfilmowania! Bohaterka, wyszydzana stara panna, na początku nieco mnie wkurzała, taka rozmemłana i bez życia.
Niezbyt dobrze jej się spało. Nic dziwnego zresztą, że się źle sypia, kiedy się ma nazajutrz skończyć dwadzieścia dziewięć lat, a przy tym jest się wciąż panną, w środowisku, gdzie nie wychodzą za mąż tylko te, które po prostu nie mogą dostać męża.
Jednak pewna wiadomość sprawia, że zaczyna ona żyć po swojemu, nie przejmując się innymi, przede wszystkim - tłamszącą ją rodziną. Wychodzi nawet za mąż (no wiadomo, w innym wypadku nie zrealizowałaby się życiowo, nie?), ale para ta nie jest taka typowo montgomerowska. Co więcej, ślub wcale nie jest cudownym zakończeniem, rozkosznym rozwiązaniem wszystkich wątków, i żyli długo i szczęśliwie. Tu dzieje się dużo więcej. Intryga jest dość nietypowa, na koniec jeszcze trochę bardziej pogmatwana, niż by się wydawało (ale nie wiem, czy to było konieczne).
Mi czytało się dobrze. Za to mojej Mamie i Babci - znakomicie! Obie zachwycone, połknęły "Błękitny zamek" w ciągu 1-2 dni.
Hej Ty! Spełniaj marzenia, nie przejmuj się tym, co mówią inni, i żyj własnym życiem!

sobota, 10 sierpnia 2013

shoty kulturalne 2.

"Bezsenność", reż. Ch. Nolan - no wiadomo, Nolan. Co za gość, co za filmy! Tutaj trochę w stylu "Memento" (ach te przerażające rozmowy przez telefon), dodajmy jeszcze fascynujące mnie od zawsze krajobrazy Alaski (tutaj - również przerażające!) no i czego chcieć więcej? Świetny thriller, tylko że zakończenie... Nie przepadam za takim, uważam je za pójście na łatwiznę. No ale, tutaj scenariusz nie należał do Nolana, mogę to wybaczyć. A rola Ala Pacino - super!

"Angielski pacjent", reż. A. Minghella - jesteśmy z NJMŁ przekonani, że to właśnie rola Fiennesa w "Angielskim pacjencie" spowodowała, że zagrał potem Voldemorta. jak tam leżał taki poparzony, to Voldemort jak nic. Za Juliette Binoche akurat nie przepadam (chociaż reklama Credit Agricole stylizowana na Amelię była świetna!), ale w tym filmie mi nie przeszkadzała. Świetna historia, dobrze opowiedziana. Z wątkiem "dlaczego Ralph Fiennes jest fajniejszy niż Colin Firth". No bo Ralph Fiennes w ogóle jest fajowy, ot co.


"Uniwersytet Potworny", reż. D. Scanlon
- A., pójdziesz z nami w sierpniu na uniwersytet potworny?
- Nie, ja na uniwersytet potworny wracam dopiero w październiku. 
Potwory też źle wychodzą na zdjęciu do legitymacji studenckiej.
Jestem wielką fanką "Potworów i spółki", więc musiałam, MUSIAŁAM zobaczyć też prequel. W tej dawniejszej części najbardziej lubiłam ten cały świat potworów, tę całą ekspozycję, która w przezabawny sposób pokazuje nam, jak się żyje potworom za drzwiami od szafy. Do momentu, kiedy pojawia się ta mała i wszystko psuje. W "Uniwersytecie Potwornym" w zasadzie całość ma charakter tamtej ekspozycji, nie dzieje się tu nic wielce stresującego (przynajmniej nie dla widzów, dla potworów owszem), no może za wyjątkiem jednego z końcowych fragmentów, gdzie robi się trochę bardziej poważnie. Reszta - to po prostu uniwersytecki konkurs potwornych umiejętności rozgrywany pomiędzy bractwami. Być może byłoby to jeszcze śmieszniejsze, gdybym sama siedziała w takim amerykańskim akademickim świecie, ale i tak jest zabawnie, do polskich uniwersytetów też wiele pasuje. Na przykład przerażająca, groźna pani dziekan, surowa wymagająca ciszy bibliotekarka, czy typy studentów - rozbawiło nas zwłaszcza bractwo imprezowych wylaszczonych potworków-cheerleaderek. Znamy takie! Ale i inne typy - osiłków, kujonów - sportretowane zostały naprawdę prawdziwie, mimo iż przeniesione na potwory. Ubawiłam się! fajnie tez popatrzeć, jak nasi znajomi z "Potworów i spółki" zachowywali się jako studenci, młodsi o te kilkanaście lat, fajnie wypatrywać w trzecim planie postaci znanych nam z późniejszej części. niezwykle przyjemny film!

Smerfy 2, reż. Raja Gosnell
Tak, chodzę ostatnio do kina na filmy dla dzieci. Nie widziałam pierwszej części, i bałam się, że będzie kiepsko. Ale nie było tak źle! Udało się twórcom nie przyćmić całości klimatu naszej ulubionej bajki z dzieciństwa. Fabuła i dowcip kojarzyła mi się z familiarkami typu "Kevin sam w domu" - śmiejemy się, bo Gargamel spada z Wieży Eiffle'a. Dodatkowej radochy przysporzyło nam wyszukiwanie wszystkich product placement w filmie. SONY - bo Gargamel ciągle łazi z tabletem (słaby motyw, tak samo jak wciskanie na siłę teksów o Facebooku co chwila), no i wszystkie możliwe słodycze we fragmencie filmu dziejącym się w cukierni, który pewnie właśnie po to został napisany, by te słodycze tam wciskać. Szału nie ma, ale da się wysiedzieć w kinie, i nawet się człowiek czasami uśmiechnie, bo smerfnych wspomnień wraca sporo.