W musicalu bardzo istotna jest, jak sama nazwa wskazuje, muzyka. Ścieżka dźwiękowa Chicago jest cudowna. Zwłaszcza Overture/All that Jazz, motyw, który chodzi mi po głowie już od kilku miesięcy (i z którym w uszach fajnie chodzi się po mieście). Twórcy filmy fantastycznie zrealizowali te teledyskowe fragmenty filmu, gdzie przestrzeń diegetyczna spotyka się z niediegetyczną (huhu, zaszalałam słownictwem; po prostu - przestrzeń musicalowa i fabularna). Ciekawe rozwiązania kolorystyczne, doskonałe rytmicznie pojawiające się migawki z obu przestrzeni, uzupełniające się i tworzące masę skojarzeń (popis Węgierki - w fabule: scena powieszenia morderczyni, w przestrzeni musicalowej: arena cyrkowa, i Węgierka-artystka pokazująca spektakularny popis zawieszenia na linach). Wow, chylę czoła. Majstersztyk. Zachwyca zwłaszcza na początku. Potem trochę już przewidywalne, powtarzane te same rozwiązania. Ale i tak świetne.
Musicalowi można wybaczyć niedociągnięcia fabularne, jeśli sfera muzyczna jest na wysokim poziomie. Tutaj - nie muszę nic wybaczać. Konflikt do samego końca trzymał moją uwagę, a samo rozwiązanie okazało się nawet dość nieoczekiwane. Co więcej, można by tu też odnaleźć kilka ciekawie pokazanych mechanizmów współczesnego świata. Bo to nie tylko w Chicago jest tak, że goszczenie na okładkach gazet sprawia, że stajesz się guru - nawet jeśli gościsz tam z mało pochlebnego powodu. A może zwłaszcza wtedy, gdy pojawiasz się w mediach z mało pochlebnych powodów. Nie tylko kryminalny półświatek Chicago rządzi się absurdalnymi prawami, którym bliżej jest wodewilowi, kabaretowi i farsie.
I jeszcze, tak z kobiecej strony - cudne, cudne tango pokazujące, że każdą złość na mężczyznę da się racjonalnie wytłumaczyć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz