I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

piątek, 29 marca 2013

Teatr na Międzynarodowy Dzień Teatru

Wczorajsza data zmobilizowała mnie do wpisu. Tak, wczorajsza, miało być wczoraj, ale są rzeczy ważne i ważniejsze, no i nie wyszło. Nieważne, jest dziś.
Mieliśmy wczoraj Międzynarodowy Dzień Teatru, a ja ostatnio teatralnie i okołoteatralnie różnych rzeczy całkiem sporo oglądam. Wczoraj były też 50. urodziny Quentina Tarantino, więc równie dobrze mogłam się zmobilizować do wpisu o Django, ale musi jeszcze trochę poczekać. A więc, teatralnie. Bo złożyło się w ciągu ostatnich tygodni tak ciekawie, że miałam do czynienia z różnymi teatralnymi i parateatralnymi formami. Zaczęło się od wyjścia na spektakl festiwalowy "Sierakowski" Teatru Komuna Warszawa na alternatywnych spotkaniach teatralnych Klamra. Potem nieco przypadkowo zostałam zabrana na występy kabaretowe - stand-up Cezarego Pazury oraz skecze Kabaretów Skeczy Męczących. Następnie teatr instytucjonalny - spektakl "Dziady. Transformacje" w toruńskim teatrze Wilama Horzycy. Na koniec teatralnej passy - "Moralność Pani Dulskiej" w Teatrze Telewizji. A to wszystko poniekąd teatr! Ale jakże odmienny w formie, treści, estetyce!

Na spektakl "Sierakowski" szłam uprzedzona. Bo Komuna Warszawa brzmi wybitnie lewicowo, zwłaszcza w tym nazwiskiem w tytule. Bo teatry alternatywne do tej pory nie robiły na mnie pozytywnego wrażenia. Tu też wrażenie nie było jakoś bardzo euforystyczne, ale - było ciekawiej, niż się spodziewałam.
Obca jest mi idea przedstawiania Sławomira Sierakowskiego jako nadziei polskiej lewicy. Obce są mi w ogóle jakiekolwiek nadzieje polskiej lewicy. Ale pomysł, by pokazać możliwe losy przyszłości tego działacza jawi mi się jako świeży i ciekawy. Pozwala też twórcom - ideowo bliskim przecież lewicy - spojrzeć na ten światek z dystansem, z ironią, obśmiać niektóre zjawiska z własnego podwórka. A to nie dość, że było zabawne także i dla mnie, to jeszcze mi dodatkowo zaimponowało. Bo śmiać się z samego siebie nie jest łatwo. Główne arcypoważne nurty prawicowe chyba by się na to nie zdobyły.
jestę myszą /klamra.umk.pl
No i forma, wykrzykiwane hasła, wyświetlane daty i wydarzenia, karykaturalnie, nieco jak na szkolnym przedstawieniu pokazywane myszy czy ufoludki, znakowość, umowność. Ja się nie znam, ale to było ciekawe, zwłaszcza po tym, jak na pewne aspekty zwrócił nam na uwagę pan profesor (oraz co mądrzejsi koleżanki i koledzy współstudenci). Choć w przedostatniej bodajże scenie, gdy śladami wody wyciekającej ze szklanek artyści malują na podłodze przecinające się linie możliwych losów Sierakowskiego, zbliża się to do tych dziwnych idei teatru alternatywnego, w których sama brałam kiedyś udział, a których nie kupuję.

Kabaret. Nie jestem wielką fanką tej formy. Pokazywane w telewizji bawią mnie bardzo rzadko, tylko niektóre są w stanie przytrzymać mnie na dłużej przed ekranem. Zauważyłam jednak tego śnieżnego popołudnia, że kabaret widziany na żywo bawi bardziej. Facet w rajstopach na scenie tuż przed tobą jest zabawny, widząc to w internecie na youtubie byłabym chyba po prostu zażenowana. Ani skecze, ani występ Pazury, oparty zbyt bardzo na prostym kabaretowo temacie seksu, w którym zbyt często powtarzano jeden ten sam nieśmieszny żart (no OK, nawiązanie ze dwa razy byłoby zabawne, przy 7 już zabawnie nie jest. Przy 13 też nie.) nie zachwyciły mnie, ale momentami było naprawdę wesoło. Bawiłam się zaskakująco dobrze - ale nie wydałabym na taki występ pieniędzy. A skoro dzięki uprzejmości znajomych udało się za darmo, to będę miło wspominać ;) 
Zdjęcie z Cezarym Pazurą, +25 do szpanu. Pan Cezary bardzo miły.
"Dziady. Transformacje". Tu też szłam nie oczekując efektu "wow!", bo doświadczenia z toruńskim teatrem mam, eufemistycznie rzecz ujmując, różne... A tu - pozytywne zaskoczenie. Bo to naprawdę miało dużo sensu! Już moje przygotowywania do spektaklu sprawiły, że zauważyłam, iż Mickiewicz ma sens, i dobrze się go czyta. Wcześniej byłam do tego przymuszana obowiązkiem szkolnym, i przyjemność dawało to znikomą, a pewnie i ja byłam wtedy głupsza. Mickiewicz odczytany na nowo przez twórców z toruńskiego teatru ma też sporo sensu we współczesnej Polsce. 
Fajnie jest, siedzimy. /e-teatr.pl
A na scenie w zasadzie niewiele się dzieje. Pięciu facetów siedzi na ławce, pije wodę, rozmawia ze sobą wersami z "Dziadów". Zestawienie plastikowej ławeczki i dresów z nieco archaicznym językiem na początku mnie razi, po chwili się przyzwyczajam. A już Wielka Improwizacja brzmi bardzo aktualnie i adekwatnie - recytowana przez pięć współczesnych postaci - papieża, polityka, sportowca, biznesmena, artystę-samotnika. Kolejna część, gdy na scenie zaczyna robić się bałagan, biegają i skaczą, i co i rusz rzucają jednym aktorem o ścianę, a na koniec krzyczą chóralnie, stojąc tuż przed widzem - to robi się nieco męczące. Ale nie zdążyli mnie zniecierpliwić - wszak spektakl trwa zaledwie 50 minut. 

Na koniec - "Moralność Pani Dulskiej" w Teatrze Telewizji. Głośno zapowiadany, z Cielecką, Więckiewiczem, Gierszałem, Agatą Buzek. Dobrzy aktorzy, i w ogóle dobry spektakl, tak moim okiem. I zachowano zgodność z oryginałem, i wprowadzono nowy kontekst ciekawego przejazdu przez kolejne dziesięciolecia z najnowszej historii Polski, sugerując to subtelnie scenografią i kostiumami. No ba, Dulscy będą z nami zawsze. 

A Ty dla której blond gwiazdy oglądałeś ten spektakl? (Bo trochę szkoda, że Więckiewicza było tak mało, z drugiej strony - to w sumie fajnie, że nawet jak mamy taaaakiego aktora, to nie eksploatujemy go ponad koncepcję scenariusza, tylko dlatego że jest super.)/ polskieradio.pl
A to wszystko teatr! Fascynujące zjawisko.

wtorek, 26 marca 2013

dekoncentracja nowych mediów

otoczenie zewsząd wszystkim sprawiło że oduczyłam się robić jedną rzeczy na raz. robienie jednej rzeczy na raz wydawało mi się stratą czasu. ćwiczenia + audiobook, nauka + internet, czytanie + radio, pisanie + telewizja. kobiety mają podzielną uwagę i tak dalej. ale. o ile jeszcze ćwiczenia/spacer + audiobook/radio mają sens, to już nauka/czytanie/pisanie przy oglądaniu filmu albo czegoś w telewizji sprawia, że ani ta pierwsza czynność nie jest efektywna, ani ta druga nie daje przyjemności, bo zbyt wiele mi umyka. czas przestać być dzieckiem nowych mediów korzystającym z wielu kanałów komunikacji na raz, bo nic mi to nie daje. zaoszczędzenie czasu znikome, rozproszenie sprawia, że wszystko robi się dłużej. nauczę się na nowo koncentrować tylko na jednej rzeczy. bo i na zajęciach muszę już mieć jakiś dekoncentrator, i nie ogarniam rzeczywistości, bo zamiast skupiać się na niej, myślami jestem gdzieś indziej, to niby ta podzielna uwaga? zdecydowanie złe objawy.
nawet teraz pisząc jednocześnie oglądam Top Gear. a i tak nie wiem, o czym mówią.
bezsensu.

sobota, 23 marca 2013

mocne postanowienie aktywności fizycznej

chciałam się tylko pochwalić że wytrwałam przetrwałam przerobiłam aerobiczną szóstkę Weidera. i chociaż może mój brzuch nie wygląda jakoś wybitnie fenomenalnie z tego powodu (bo może nie robiłam zawsze wszystkich ćwiczeń zbyt dokładnie, moje 3 sekundy często trwały krócej, zwłaszcza końcówka była trudna...), ale ewidentnie czuję, że mam tam teraz jakieś MIĘŚNIE, a nigdy wcześniej ich tam nie było. empirycznie doświadczyłam, że MOŻNA (do tej pory byłam niedowiarkiem w sprawach ćwiczeń wyrabiających mięśnie, tak jak nie wierzę np. w psychologię, to nie wierzyłam, że ćwiczenia mogą sprawić, że pojawią się u mnie jakieś mięśnie). po skończeniu szóstki zgrabnie przeszłam w narciarski weekend, z jednym silnym postanowieniem.
RUCH FIZYCZNY codziennie.
fantastycznie poprawia samopoczucie. jeśli nie porządny spacer, jeśli nie zumba, jeśli nie poważna wycieczka rowerowa - to chociaż ćwiczenia w domu. trochę zmęczenia i od razu się człowiek lepiej czuje. i nawet jeśli szóstka weidera nie sprawiła, że mogę teraz bez jakiegokolwiek skrępowania pokazywać wszystkim mój brzuch, to na pewno przekonała mnie do codziennej aktywności. dziękuję, droga szóstko. może się jeszcze kiedyś spotkamy, a jeśli nie - to zawsze będę pamiętać z wdzięcznością to, czego się od ciebie nauczyłam.

czwartek, 21 marca 2013

reni muchis

Parafrazując klasyka (klasyczkę?) - kiedyś się ogarnę, ogarnę się, po prostu się ogarnę, tylko nie wiem czy jestem coraz bliżej...

Póki co - oto link do mojej pierwszej filmowej recenzji na Kulturalnym Toruniu. Wzięłam się za film Dzień Kobiet Marii Sadowskiej, porównywany często do Erin Brockovich, i tego wątku nie mogło zabraknąć w moim tekście. Bo Julia Roberts, wiadomo.

Kulturowo tyle się dzieje, że nie nadążam. Naukowo też nie nadążam. Nie nadążam również za fabułą w słuchanym audiobooku Pride & Prejudice - czytałam to zaledwie ze 3 razy, nie to co cykl o Ani z Zielonego, więc jest trudniej, ale słuchanie tych samych rozdziałów po kilka razy też ma swój urok. Można na przykład wyłapać takie oto ujmujące zdania, jak to poniżej. Bo to naprawdę bywa niebezpieczne!
He began to feel the danger of paying Elizabeth too much attention.

poniedziałek, 18 marca 2013

multijęzycznie

- No i jakie dwa aspekty posiada znak?
- Signifiant i signifié.- A po ludzku?- Znaczące i znaczone.
Oto akademicki dowód na to, że z językiem francuskim jest coś nie tak. I na to, że Ferdynand de Saussure nadal mnie prześladuje.

Francuski jest nieludzki, natomiast do niemieckiego przekonał mnie dzisiaj mówiący głośno i wyraźnie Christoph Waltz w Django. Opis filmu pewnie na dniach.

środa, 13 marca 2013

Oscarowo i psychicznie...

Muszę ponadrabiać blogowe zaległości, stąd - posty podsumowujące. Różne rzeczy. Oto pierwszy z nich. Filmowy.

Poradnik pozytywnego myślenia, reż. David O. Russell

Poradnik to przyjemny, zabawny film. Dotyka poważnego problemu zaburzeń psychicznych w luźny, nieprzytłaczający sposób. Problemy psychiczne ma para głównych bohaterów, ale i ojca Pata nikt nie nazwałby zrównoważonym (prędzej - znerwicowanym zabobonnym hazardzistą), i małżeństwo-para przyjaciół też ma po ludzku niezłego świra... No, bo przecież każdy z nas ma także mniej lub bardziej nierówno pod sufitem. Dlatego tak łatwo przychodzi nam zidentyfikowanie się z głównym bohaterem. Owszem, świr, bo biega w worku na śmieci, ale przecież sympatyczny, dowcipny, trochę impulsywny, ale w gruncie rzeczy niegroźny, no i przystojny. Na dodatek szczęści mu się w miłości w tzw. "obowiązkowym wątku miłosnym", i tego dla mnie było już nieco za dużo. Obowiązkowy wątek miłosny był zbyt przewidywalny i zbyt naciągany, bym mogła go przełknąć bez zgrzytania zębami. A jak sobie pomyślę, że ta dwójka niezrównoważonych ludzi będzie razem, to obawiam się, że to się skończy jakąś katastrofą, może nawet krwawą. I boję się o ich dzieci, ale mam nadzieję, że ktoś im pomoże się nimi zaopiekować.
Trochę mamy świra, ale w gruncie rzeczy jesteśmy fajni do niemożliwości. Zarówno Bradley, jak i Jennifer. Jestem bardzo dumna z siebie, że udało mi się nie wspominać o Jennifer aż do wstawiania obrazków.
W każdym razie - bajeczka udająca, że dotyka jakiegoś ważnego problemu. Urocza, owszem, ale nie na Oscara.

Piękny umysł, reż. Ron Howard

Choroba psychiczna nie zawsze jest fajna.
Ciekawie się złożyło, że w krótkim czasie po Poradniku obejrzałam Piękny umysł, w którym chorobę psychiczną pokazuje się zupełnie inaczej. Podążałam za wizjami profesora Nasha i byłam naprawdę bardzo zdezorientowana kiedy okazało się, że to tylko wizje. Że nikt go nie wplątał w zimną wojnę, że blond przyjaciel nie istnieje. Chociaż myślałam, że niezmienny wiek jego siostrzenicy to błąd filmowców, a nie schizofrenia... W każdym razie, wydaje mi się, że w jakimś drobnym promilu poczułam się właśnie jak schizofrenik, który nagle dowiaduje się, że połowa jego życia praktycznie nie miała miejsca. Byłam naprawdę wybita z rytmu i poruszona. A potem, przy Noblu, gdy zorientowałam się, że to na dodatek prawdziwa historia, to moje poruszenie osiągnęło apogeum. Często zdarza mi się pisać "... ale raczej nie arcydzieło". A tutaj - raczej arcydzieło! Ale zdecydowanie nie z tych, które chciałabym oglądać jeszcze raz.
W zestawieniu z Pięknym umysłem ukazanie osoby chorej psychicznie zaprezentowane w Poradniku pozytywnego myślenia wydaje się wręcz niepoważne. Profesor Nash w atakach choroby nie jest uroczy. Nie budzi sympatii. Cierpi, jest zagubiony, zdezorientowany, zaśliniony niezdarny, nieobecny, chwilami - odrażający i przerażający. A mimo to - silny! Bo życie z chorobą psychiczną to nie bajka, trzeba mieć siłę.

Hollywood w "Argo" jest bardzo spoko.

Operacja Argo, reż. Ben Affleck

I trochę na doczepkę Operacja Argo. Film z wciągającą akcją, poruszającą ważną tematykę, ale w nie do końca typowy sposób, z ciekawym ukazaniem środowiska Hollywood (producent Lester Siegel - świetny!), dobrymi scenami (próba przekonania strażników na lotnisku, że mają do czynienia z ekipą filmową, wow!), niezłym aktorstwem - bo nie wiem, czy brodaty Affleck po prostu jest mało charyzmatyczny, czy też tylko takiego gra, a bardzo to do jego roli pasuje, no i jeszcze to, czego brakuje np. naszemu rodzimemu Sępowi - błyskotliwe dialogi, ArGo f*ck yourself. Oscar zasłużony. Minusy? Wciśnięte na siłę pojednanie z żoną, oraz scena, w której rezerwacja biletów wpływa do systemu dokładnie w tej chwili, w której Affleck prosi o powtórne sprawdzenie rezerwacji. I myk, już jest! Hollywood, please, stahp. No bez przesady. Ale i tak - świetny film.

piątek, 8 marca 2013

Kaziu, Kaziu, Kaziu, ogarnij się!

Być jak Kazimierz Deyna, reż. A. Wieczur-Bluszcz

Oj, słabizna. Ogląda się to bez jakiegoś zniesmaczenia, całkiem przyjemnie, ale gdy teraz próbuję jakoś podsumować ten film, to nie mam pojęcia, o czym on był. O chłopcu, który y żyje w PRL-u, i ojciec chce, żeby on był piłkarzem, ale syn się nie nadaje (jest trochę łajzą), więc nie zostaje piłkarzem, za to idzie bodajże na filologię polską, poznaje dziewczynę, kochają się, ona zachodzi w ciążę, biorą ślub, chociaż on nie ma stałej konkretnej pracy, dziecko się rodzi, jest milusio, i koleś idzie w podskokach przed siebie, koniec.
Nie widzę tu historii, fabuły, czegokolwiek, no. Chłopak nie chce być piłkarzem, i nim nie zostaje, nie jest to dla niego żadną traumą, a na takie jest to wydarzenie kreowane. Na koniec mówi, że rzeczywiście trzeba być jak Deyna, czyli robić to, co się lubi. Czyli y co to jest w jego wypadku? Bo ja nie wiem. Dawanie korepetycji z polskiego? Twórczość literacka, mimo niepowodzeń wydawniczych? Omdlewanie na porodówce podczas narodzin córki? Nie wiemy. Ja nie wiem. Więc wyszło mało przekonująco.
A był potencjał. Bo ja znam całą masę takich młodych ludzi, zagubionych, nie wiedzących, czego chcą od życia, częstowanych porażkami, studiujących humanistyczne kierunki bez przyszłości. Cześć, mam na imię Marianna i studiuję kulturoznawstwo. I to mógł być obraz takiej własnie grupy ludzi. Może nawet - pokolenia. Ale się nie udało.
W tym kontekście była jedna dobra scena. Gdy chłopak budzi się w nocy, przerażony. Mówi, że śnił mu się zmarły przed paroma dniami dziadek. Ale potem wyznaje, że po prostu się boi. Najbardziej boi się niczego. I tu udało się dotknąć prawdy. Gdyby pociągnąć to dalej, mógłby wyjść jakiś gorzki, poważny, przytłaczający, ale prawdziwy film, a tak - mamy nieco ciągnący się zbiór scen o ostatecznie (chyba) pozytywnym wydźwięku. Co kto lubi.
Koledzy Kazia, Banan i Rudy, mieli więcej iskry, zarówno w wersji dziecięcej, jak i młodzieżowo-dorosłej. /dziennik baltycki.pl
Głównemu bohaterowi - Kaziowi - brakuje charyzmy. W scenach z dzieciństwa nie mogę znieść aktorstwa tego chłopaczka, ale i nastoletni oraz dorosły Kaziu wnerwia mnie niesamowicie. No łajza nie facet. Całkiem uroczy, bywa ujmujący, ale i tak łajza. I odnoszę nieodparte wrażenie, że to wina... nie, nie Tuska, ale braku iskry u tego aktora. No niestety. Nie przekonał mnie pan, jestem na nie.
Mam też pewne zastrzeżenia co do pokazywania PRL-u. Ja, rocznik '90, oczywiście nie mogę na ten temat wiele powiedzieć (Byłaś tam? Nie byłam!), ale obraz wykreowany w filmie jest dla mnie jakiś niespójny, niepełny. Nie mam na to żadnych dowodów, piszę wyłącznie o swoich wrażeniach, ale - tu też mnie twórcy filmu nie przekonali. Zresztą, w ogóle nie mogłam sobie logicznie uporządkować poszczególnych etapów życia Kazia. Realia, ciuchy, wygląd poszczególnych postaci nie układały mi się w ciąg chronologiczno-przyczynowo-skutkowy. No, brak spójności - bo dziadek ciągle wygląda tak samo i chodzi w tej samej kurtce, siostra Kazia nagle staje się dorosła, no i Kaziu też mógłby być jakoś ciekawiej rozegrany w aspekcie "ciuchy/fryzura/zarost", uroczo brzydka moda PRL-u daje tu taaaakie możliwości!
Niweluje ten PRL-owy niesmak jedna scena, w której matka Kazia prasuje, i żeby zmoczyć prasowaną akurat koszulę, nabiera wody z kubka do ust i ją potem z tych ust wydmuchuje na deskę do prasowania. No poezja! Nie wiem czy tak robiono w PRL-u, wiem, że być może robiono tak malując prehistoryczne rysunki naskalne w jaskiniach. Nawet jeśli to zupełna fikcja, to i tak wyszedł całkiem zgrabny sposób na pokazanie tego, jak trzeba było sobie wtedy radzić.
Zabawnych elementów jest więcej, humor sytuacyjny i językowy niczego sobie. Na początku co prawda podtopiłam się w morzu przekleństw, potem chyba było ich mniej, co za dużo to nie zdrowo, ale to jedynie lekkie podtopienie - bo one tam, te przekleństwa, prawie zawsze pasowały.
No i w sumie oglądało się ten film przyjemnie, na luzie, wesoło. Ale o czym on był, to ja nie wiem. A to źle.

sobota, 2 marca 2013

zawszone narody

Obdarz pokojem zawszone narody, Ciebie Prosimy...
Ok, nie jestem pewna, czy lektor powiedział "zawszone", czy też było to "zwaśnione" brzmiące na "zawszone" z powodu kiepskiej dykcji. Może to też wpływ słuchania ostatnio Rilla of Ingleside, tam i wszy w okopach, i zwaśnione narody, a ta powieść od zawsze miała tendencje do wbijania mi się w psychikę. W każdym razie, wczoraj w kościele słyszałam "zawszone".

piątek, 1 marca 2013

ZaSĘPiona recenzja dedykowana Justynie

Mam na tym blogu taką tradycję, że co setny post poświęcam Justynie D. Co setny, ha. Ten jest dwusetny, więc tradycja jest dość nowa, ale mam zamiar ją kultywować. Sto postów temu opisałam pokrótce wpływ Justyny D. na tego bloga. Nie będę się powtarzać, zainteresowanych odsyłam właśnie tam. A tak się i teraz złożyło, że w okolicy setnego posta znowu wybrałam się z Justyną do kina. Było to już ze dwa tygodnie temu, no ale tradycja jest tradycją, musiałam ponadrabiać te parę postów, aby ten dotyczący wyjścia z Justyną rzeczywiście był dwusetny. Taki mały szwindel.

 

Sęp, reż. E. Korin

Tę recenzję dedykuję Justynie D.


Bała się, że będzie to kolejny film akcji, w którym nie załapię intrygi. Niestety, często tak właśnie mam, oglądając porachunki facetów ze spluwami. Porachunki jednych facetów ze spluwami z drugimi facetami ze spluwami. Myślałam więc, że przynajmniej popatrzę sobie na przystojnego jak zawsze Michała Żebrowskiego, oraz równie fascynującego Piotra Fronczewskiego. Też dobrze.
To zdjęcie nie jest może najlepsze, ale pokazuje męskie szelki, które są męskie.
Film.onet.pl
I oj, popatrzyłam. Panowie oficerowie niczego sobie, za mundurem panny sznurem. A jeszcze fajniejsze niż mundur - te policyjne yy szelki na yy broń? Nie wiem do końca, co to jest. Ale zrobiło na nas wrażenie. To takie męskie. W pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Film mnie zaskoczył. Oprócz atrakcyjnych męskich policjantów mamy tam też atrakcyjną fabułę, która wciąga i zaprasza do samodzielnego rozwiązania intrygi. Owszem, jest mafia, owszem, jest policja i siły specjalne, ale mamy także istotny społecznie wątek moralny, który sprawia, że zanika nam czarno-biały podział na policjantów i złodziei, dobrych i złych. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Mam wrażenie, że można by było zrobić z tego materiału ze dwa osobne filmy, jeden o rozwiązywaniu zagadki, i drugi o etycznych dylematach głównego bohatera.