Ten jubileuszowy, setny post, chciałabym zadedykować mojej koleżance z licealnych lat, Justynie. Justyna od dawna wspiera mnie jako blogera. Od chwili, kiedy odkryła, że param się taką działalnością (ile to człowiek może znaleźć kiedy niby niczego nie szuka! gdzież może zawędrować i cóż może zobaczyć! no proszę! bloga się założyło, widzę! [zapis oryginalny]), zachęcała mnie do umieszczania kolejnych wpisów (nie chcę wychodzić na naciskacza ale z tym blogiem to sobie trochę folgujesz; gdzie są nowe posty na blogu? czekam i czekam). Mimo iż liczniki odwiedzin pokazywały tu wtedy o wiele mniejszy ruch niż teraz, to świadomość, że chociaż ktoś mnie czyta, a na dodatek chwali (czekam na to, co wymyślisz z tym blogiem!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! fajnie sie czyta jak ktoś napisze coś mądrzejszego; a co do notki na blogu no to widzę że się starasz i doceniam! treści nie za wiele, ale puenta jest, zresztą z puentą na tym blogu problemów nie masz nigdy) dodawała mi sił do umieszczania kolejnych wpisów. Chociaż muszę przyznać, że Justyna jest krytykiem konstruktywnym, i nie zawsze mnie chwaliła; zdarzało się, że jej mini-recenzje miały w sobie ćwierćnutkę goryczy (piszesz tak, że dobrze się czyta, tylko ewidentnie nie chce Ci się pisać bloga, a ja Cię zachęcam, bo go polubilam, chociaż not tam było może z cztery), albo nawet całą nutę (nota na blogu co najmniej słaba, pisanie o niepisaniu to nie to, czego mi trzeba; blog zapowiadał się za*****cie ale wszystko tłumaczy tytuł najnowszej noty, który jest przy okazji jedyną fajną w niej rzeczą. no, mam nadzieję, ze dobrze Cię zbeształam. [tym razem zapis nieoryginalny. Pozwoliłam sobie na wykropkowanie brzydkiego wyrażenia]). Jak więc widać, wpływ Justyny na istnienie A jednak blogu! (lub też, potocznie, A jednak bloga!) jest trudny do przecenienia. Mogłoby się tak zdarzyć, że te kilkadziesiąt zaglądających tu codziennie osób (albo może kilku fanatyków mojego pisania lub mojej osoby, namiętnie wpisujących kilka razy dziennie w pasek przeglądarki "ajednak", aby sprawdzić, czy nie umieściłam nic nowego) nie miałoby co czytać, gdyby nie Justyna.
filmweb.pl |
Hm, tak sobie myślę, że może jednak właśnie przeceniłam wpływ Justyny. Tak czy inaczej, tę notkę dedykuję jej również dlatego, że to właśnie z nią wybrałam się do kina, by obejrzeć Meryl Streep w filmie "Żelazna Dama".
Tak, widziałyśmy go w tym tygodniu. Tak, to było chyba z 5 tygodni po premierze. Przynajmniej nie było tłoku w sali kinowej, i mogłyśmy sobie zająć miejsca umożliwiające nam ułożenie odnóży na takim no, stoliku czy półce. Całkiem wygodne.
Po filmie nie oczekiwałam zbyt wiele. Recenzje, jakie słyszałam przed obejrzeniem, można by streścić w słowach: film bez szału, ale Meryl jak zawsze. Jak zawsze dobra. Zgadzam się. Skoro nie oczekiwałam zbyt wiele, to nie byłam rozczarowana. Bo licząc na arcydzieło, pewnie wyszłabym niezadowolona, a udało mi się tego uniknąć.
Historię Margaret Thatcher poznajemy z perspektywy staruszki, która wspomina swoje życie. Jednocześnie mamy też do czynienia z wątkiem dotyczącym starości. Jestem jedną z tych osób, którą starość bardzo wzrusza, chlip. Na mojej percepcji filmu mocno zaważyła bodajże pierwsza sekwencja, w której staruszka Margaret zasiada do śniadania wraz z mężem. Bawiło mnie, jak bardzo angielscy, wyważeni i spokojni byli podczas tego śniadania; bawiły mnie też żarty pana Thatchera (w ogóle bawił mnie on przez cały film, fajna postać!). Po chwili okazuje się, że mąż Margaret nie żyje od kilku lat, a to, co oglądaliśmy, to efekt jej wyobraźni lub halucynacje. Na mnie świadomość ta zadziałała jak kubeł zimnej wody. Smutna, samotna starość.
Innym aspektem, na który jako Marianna zwróciłam uwagę, był fakt, iż można być znaczącą publicznie kobietą bez wydzierania się z feministycznymi hasłami. To miło, że można.
Chociaż to, co mówiła Thatcher, było w formie nie do przyjęcia. Czy naprawdę istnieją ludzie, którzy sypią ciągle frazesami rodem z Paolo Coehlo? Biedni oni! Biedni ich najbliżsi!
Film dobrze zagrany, z błyskotliwą ścieżką dialogową. Myślę, że może być całkiem dobrą lekcją historii dla tych, którzy o Margaret Thatcher wiedzą głównie tyle, że była kiedyś taka ważna postać. Brak mu nieco hollywoodyzmu, bo nie ma tam namiętności i scen łóżkowych. Pojawiają się za to, na jakąś szaloną sekundę, gołe piersi w liczbie czterech sztuk, cieszące się z wygrania wojny o Falklandy. Odniosłam nawet wrażenie, że miał to być jakiś wyrafinowany przekaz podprogowy. W każdym razie, było to na tyle absurdalne, by wywołać u nas wybuch śmiechu. Chciałabym się wytłumaczyć, gdyby trafił tu na przykład ktoś, kogo zbulwersował nasz śmiech. To nie tak, że bawią nas gołe piersi. Bawi nas absurd sytuacji! I jeszcze bawi nas starodawny design wyborczych plakatów.
Widać więc, że film jest i wzruszający, i zabawny, no i niesie ze sobą wiedzę historyczną. Dlatego, i dla Meryl Streep, warto go obejrzeć. Choć z całą pewnością nie jest to arcydzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz