empik.com |
Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami, W. Mann, K. Materna
Wojciecha Manna mogę jeść łyżkami. Rzadko kiedy czyjeś poczucie humoru trafia do mnie aż tak bardzo. Cieszę się zawsze na wtorki, bo wtedy w Trójeczce moja ulubiona audycja. Antenę na godzinę (zbyt krótko!) przejmują Anna Gacek i Wojciech Mann. Dykcja obojga jest nieco kulawa, ale u pana Wojciecha nawet to mi nie przeszkadza. Przez tę godzinkę przeuroczo przekomarzają się na tematy głównie muzyczne, co nieodmiennie wywołuje na mej twarzy uśmiech (jeśli widzicie mnie we wtorki między 15:00 a 16:00 ze słuchawkami śmiejącą się sama do siebie, to oznacza, że właśnie ich słucham, a nie że oszalałam). A jak już muszę jakoś wcześnie wstać, to najlepiej robi mi się to w piątki, bo wtedy wszystkich słuchaczy Trójki budzi właśnie Wojciech Mann. To chyba jest sztuka, przedstawić nawet prognozę pogody tak, aby była subtelnie zabawna! (Mój ulubiony żart: W Rzeszowie, Łomży i Afganistanie 14 stopni. A nie, przepraszam, w Augustowie.)
No to może tyle peanów na cześć Wojciecha Manna. Ale myślę, że ten wstęp był potrzebny, aby ewentualni czytelnicy mogli zrozumieć moje podejście do książki Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami, wspólnego autorstwa Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny.
Stanowiący niegdyś nieodłączny duet telewizyjno-estradowy panowie opisali w tej książce po prostu niektóre ze swoich wspólnych, i osobnych, podróży. Zastanawiałam się nad kluczem kompozycyjnym ułożenia poszczególnych opowieści. Być może chodziło o zachowanie chronologii, ja jednak odniosłam wrażenie, że na początku znalazły się te podróże, o których obaj panowie mieli wiele ciekawostek do opowiedzenia; a potem, aby wypełnić książkę, powrzucali trochę innych opowieści, których już im się tak dobrze nie wspominało. Może dlatego, że najlepiej wspomina się czasy swojej młodości? Pod koniec mamy więc na przykład swoiste wspomnienia Materny na temat Edwarda Kłosińskiego, z którym jeździł w Alpy (ciekawe, czy powstaną kiedyś prace na temat motywu wspominania Edwarda Kłosińskiego w kulturze?), oraz dodatek na samym końcu, w którym Mann opisuje swoją podróż do Lwowa w celu szukania miejsc pochodzenia swoich rodziców. Te fragmenty stylem trochę nie pasują do całej reszty. Książka w ogóle jest nieco nierówna - bo po doskonałym wstępnie dalej robi się też po prostu trochę nudno. Dla mnie była nierówna również z tego powodu, że jestem fanką sposobu komunikowania się Wojciecha Manna, i dużo bardziej interesujące były dla mnie fragmenty opisywane właśnie przez niego (lub, ewentualnie te, w których Materna opowiada o Mannie). Bo czyż to nie urocze cytaty?
Stanowiący niegdyś nieodłączny duet telewizyjno-estradowy panowie opisali w tej książce po prostu niektóre ze swoich wspólnych, i osobnych, podróży. Zastanawiałam się nad kluczem kompozycyjnym ułożenia poszczególnych opowieści. Być może chodziło o zachowanie chronologii, ja jednak odniosłam wrażenie, że na początku znalazły się te podróże, o których obaj panowie mieli wiele ciekawostek do opowiedzenia; a potem, aby wypełnić książkę, powrzucali trochę innych opowieści, których już im się tak dobrze nie wspominało. Może dlatego, że najlepiej wspomina się czasy swojej młodości? Pod koniec mamy więc na przykład swoiste wspomnienia Materny na temat Edwarda Kłosińskiego, z którym jeździł w Alpy (ciekawe, czy powstaną kiedyś prace na temat motywu wspominania Edwarda Kłosińskiego w kulturze?), oraz dodatek na samym końcu, w którym Mann opisuje swoją podróż do Lwowa w celu szukania miejsc pochodzenia swoich rodziców. Te fragmenty stylem trochę nie pasują do całej reszty. Książka w ogóle jest nieco nierówna - bo po doskonałym wstępnie dalej robi się też po prostu trochę nudno. Dla mnie była nierówna również z tego powodu, że jestem fanką sposobu komunikowania się Wojciecha Manna, i dużo bardziej interesujące były dla mnie fragmenty opisywane właśnie przez niego (lub, ewentualnie te, w których Materna opowiada o Mannie). Bo czyż to nie urocze cytaty?
Nie podoba mi się wygląd Krzysztofa Materny, ponieważ nie jest on kobietą ani drzewem, ani niektórymi budynkami.
Nasza własna kabina była luksusowa, aczkolwiek niewielka. Składała się głównie ze ścian i łóżek ustawionych piętrowo. Po krótkiej dyskusji uzgodniliśmy, że ja będę spał niżej, a Krzysztof wyżej. Chyba się bał, że na niego spadnę; ja się nie bałem, że on spadnie na mnie.
Postanowiłem zapewnić Krzysztofowi jakieś atrakcje tej nocy. Uniosłem nogi i bardzo regularnie kopałem w łóżko, które było nade mną. Kiedy Krzysztof pytał, co się dzieje, mówiłem mu, że jest sztorm.
Opowieści Materny nie mają dla mnie tego czegoś. Chociaż nie odstają stylem ani poziomem; po prostu Wojciech Mann jest tylko jeden. Wszystkie zamieszczone w książce historyjki mają charakter anegdot, takich jakie opowiada się na przyjacielskich wieczornych posiaduchach. Jest to rzecz jasna gatunek pierwotnie oralny, ale jako forma pisana również sprawdza się znakomicie. Odniosłam jednak wrażenie, że chwilami te opowieści - jako iż prawdziwe - lepiej pasowałyby jednak do opowiadania ich znanym, zaufanym odbiorcom, a nie całej tzw. opinii publicznej... Momentami robi się trochę niesmacznie lub też nieetycznie. Bo kurczę, ile razy można czytać o tym, że zapaliliśmy po papierosie tam, gdzie nie wolno, a przed wylotem znieczuliliśmy się, i po przyjeździe uczciliśmy szczęśliwą podróż jedną czy też kilkoma butelkami. Nie żeby mnie to od razu strasznie bulwersowało, ale ciągle powtarzane robi się nieco niesmaczne. Albo pisanie o tym, jak to w Stanach oszukaliśmy amerykański system opieki zdrowotnej, korzystając z nie naszej legitymacji ubezpieczeniowej. Panie Mann, nie boi się pan teraz, że się panu FBI czy jakieś inne CIA na głowę zwali? Ja tam bym na Pana miejscu takie szczegóły zachowała jednak dla siebie.
Książkę połknęłam w 1,5 dnia. Trochę dlatego, że czyta się to bardzo dobrze, a trochę dlatego, że layoutowo to małe oszustwo. Niby ponad 200 stron, a tak naprawdę to sporo (dziwnie porozstrzelanej) grafiki i mnóstwo zdjęć, z czego część wydaje się być trochę od czapy - zupełnie nie pasują do akurat opisywanej historii, ale zazwyczaj są zabawne (ludzie, a zwłaszcza Wojciech Mann, wyglądali przezabawnie te kilkadziesiąt lat temu!). Mam też zastrzeżenia do tytułu. Jak na takie postaci jak Mann i Materna, to jest zbyt pospolity. Panowie, mogliście wymyślić coś o niebo ciekawszego! W bitwie na tytuły zdecydowanie wygrałby duet Czubaszek&Andrus ze swoim Każdy szczyt ma swój Czubaszek.
Podsumowując - bardzo sympatyczne, aczkolwiek nieco bez pomysłu.
A to jest to samo wydanie co te sprzed kilku lat czy poszerzone? Jest może jakaś informacja na ten temat w książce?
OdpowiedzUsuń"Wydanie I, 2011", w internecie piszą, ze to wydanie "zmienione i poprawione" tego z 1995 r.
Usuńdopiero odkrylam tego bloga i chyba zaczne odwiedzac bo po pierwszym poscie (wylosowalam ten - zupelnie bez powodu) czuje sie usatysfakcjonowana Twoja wypowiedzia (zastanawialam sie czy siegac po te ksiazke). pozdrawiam ślę ze stolicy. kolezanka ze szkolnych lat (zagadka)
OdpowiedzUsuńpozdro panc! i sory kurka za odkrywanie końcówki fabuły, ale skoro to w zamierzeniu zawsze są moje opinie na temat książki/filmu, to często muszę się do końcówki odnieść, bo to ważna część w wielu dziełach ;p ale może przerzucę się po jakimś czasie na "prawdziwe" recenzje, i wtedy będę unikać tego jak ognia! ;]
OdpowiedzUsuń