Obejrzałam dziś na Polsacie Małe kobietki w reżyserii Gillian Armstrong. Może gdybym wiedziała, że film jest nie tylko na podstawie MK, ale zahacza również o fabułę kolejnej książki o pannach March, to bym go nie obejrzała, żeby nie psuć sobie niespodzianki podczas czytania. Chociaż kiedyś utrzymywałam, że lubię oglądać najpierw film, a potem dopiero zapoznać się z książką, na podstawie której powstał. No trudno. Do Dobrych żon i tak zajrzę, dzisiejszy film narobił mi na to jeszcze większej ochoty.
Cóż za obsada! W roli matki - Susan Sarandon, główną z Marchówien gra Winona Ryder (bardzo rzuciło mi się w oczy, jak podobne do siebie są właśnie Ryder, Keira Knighltey i Natalie Portman!), najmłodszą - 12-letnia Kirsten Dunst, a ich przyjaciela, a potem absztyfikanta jednej z nich, i męża kolejnej - Christian Bale. Film ma w zasadzie dwie części; pierwsza z nich opowiada mniej więcej wydarzenia z Małych kobietek, druga, jak podejrzewam, z Dobrych żon czy też kolejnych książek Alcott. Aktorzy w większości wiekiem odpowiadają raczej postaciom granym przez nich w tej drugiej części, stąd na początku muszą się nieco silić na granie małolatów, i efekt momentami jest trochę przerysowany. Fabuła płynie sobie bardzo delikatnie, niewiele mamy meandrów czy jakichś innych wodospadów. Pominięto schematyczne opowiastki z Małych kobietek, i słusznie, bo nadają się one bardziej na miniserial a nie film fabularny.
Film jest długi, zwłaszcza z polsatowymi reklamami, i może nużyć tych, którzy nie lubią spokojnych opowiastek o życiu kobiet z XIX w. Ja lubię! Lubię taki klimat, lubię popatrzeć na te domki i stroje. Chociaż jeśli chodzi o suknie, to bardziej odpowiadają mi te z ekranizacji powieści Austen. Te małokobietkowe wyglądały, jakby zrobiono je ze zdecydowanie zbyt dużej ilości materiału (prosto jest nie myśleć o niczym/się zgubić we własnej spódnicy?).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz