Jutro miną dokładnie dwa miesiące od moich ostatnich urodzin, a ja dopiero w zeszłym tygodniu zadecydowałam, co chcę w prezencie od rodziców na tę właśnie okazję. Nową płytę Red Hot Chili Peppers, bo chociaż nie spotkałam się jeszcze z żadną wyłącznie pozytywną opinią, to Wojciech Man powiedział, że to kawał dobrej muzyki. A na dodatek, na okładce jest mucha.
My tutaj lubimy motyw muchy w kulturze, więc i płyta została zakupiona. Jej design jest, no, fajny! Bardzo minimalistyczny. Okładka - mucha na tabletce. Nazwę zespołu dostrzegłam dopiero za którymś razem (nie żebym jakoś szczególnie jej szukała, ale dopiero po jakimś czasie dostrzegłam, że ona w ogóle tam jest). Opakowanie jest kartonowe - nie wiem czy się dobrze wyrażam - ale na pewno nie jest to tradycyjne plastikowe pudełeczko z tendencją do pękania. Przypomina to do płyty PJ Harvey i Johna Parisha A woman a Man walked by, no i też jest białe. Mam nadzieję, że nie powygina się jak tamto pod wpływem wilgoci czy też innych niesprzyjających czynników. W każdym razie, minimalistyczna okładka i dołączona książeczka bardzo mi się podoba. Muchy są fajne, chociaż chyba nie można powiedzieć, że żadna mucha nie ucierpiała podczas realizacji albumu - jedna wygląda na zupełnie nieżywą. No ale trudno. Bywa.
Mam ochotę opisać zamieszczone zdjęcia członków zespołu. Flea ma zupełnie normalne zdjęcie, wygląda jak jakiś drwal czy ktoś taki czekający w barze na frytki. Normalne ujęcia tego nienormalnego człowieka zawsze wyglądają zastanawiająco nienormalnie. Zwłaszcza z tym spojrzeniem (nie znalazłam lepszego zdjęcia, widać coś?). Dalej - nowy członek zespołu, Josh Klinghoffer, jak podpowiada okładka. Trochę jak Peter Parker. Anthony, wąsy, kapelusz i keczup na twarzy. Chad Smith wygląda na swoim jak wygłupiający się wujaszek. Te portretowe ujęcia są naprawdę interesujące, natomiast wspólne całego zespołu... Hm... Kojarzy mi się jakoś niemęsko. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony www.stadium-arcadium.com, to niezły zbiór newsów dla zapalonych fanów RHCP. A album "obejrzycie" sobie tu.
No, to może tyle o wizualnej stronie płyty. Tak to jest, jak się wzrokowiec zabiera za opisywanie muzyki. Spróbuję jednak napisać też parę słów o zawartości, chociaż czuję się na tym gruncie bardzo niepewnie (jak na każdym...?). A, i powstrzymam się od analizy sfery tekstowej - boję się, że z moją angielszczyzną tylko się skompromituję. To lecimy, chronologicznie.
- Monarchy of roses Niby nie powaliło mnie na kolana, ale już po chwili zaczęłam nucić refren. Utwór dość tradycyjnie redhotowy, ale z kilkoma zaskakującymi akordami.
- Factory of faith - Fajny ten rap! Piosenka trochę traci od "be my wife" w refrenie, ale kurczę, kolejna, którą od razu podśpiewuję!
- Brendan's death song - sympatyczne gitarowe uspokojenie, jakby w ogóle inny gatunek. Chociaż końcówka, jak dla mnie, nieco męcząca.
- Ethiopia - brzmi jak jakieś ośle ryki. Banalny tekst i rym - "tell my boy i love him so"...
- Annie wants a baby - kiepski utwór, ale z fajną gitarką!
- Look around zaczyna sie nieźle! Kolejny fajny rap, refren z "it's emotional" i "look around" gorzej, wstawka z chórkiem też nie powala.
- The advetures of rain dance maggie - mam wrażenie, że mogłoby być trochę szybciej? Miłe w myśl zasady: lubimy te kawałki co już znamy - bo nieźle eksploatowane w Trójce od kilku tygodni.
- Did i let you know też już znane - i jest całkiem przyjemne. (Ha, i odkryłam błąd w książeczce - w pierwszym refrenie nie ma "we're not alone"!) Trabka niczego sobie.
- Goodbay hooray - czy te refreny nie brzmią wszystkie tak samo? Nie podoba mi się dziwne przejście w jakieś wycie. I powtarzane w kółko "i'll see you around" też nie.
- Happiness loves company - o, pianinko! Tego chyba jeszcze nie było? A potem takie "papapa"? Fajne brzmienie. Piosenka zaciekawia - co bedzie w kolejnych zwrotkach? Wraca pianino. Książeczka mówi, że było już wcześniej. Hm. Nie zauważyłam.
- Police station ma mało redhotowy wstęp. O tym, co się dzieje potem, to trudno mi nawet cokolwiek napisać - o, ale znowu pianinko. A ja lubię pianinka.
- Even you, brutus? - No proszę, mamy nawet nawiązania kulturowe! A potem pojawia się i Judasz! Anthony trochę sie drze, ale to przynajmniej coś nowego. I znowu pianino! Proszę, nie znudźcie mnie pianinem, ja je tak lubię!
- Meet me at the corner jest uspokajające i miło się tego słucha, ma jakiś taki jakby intymny woka.
- A ostatnie Dance. Dance. Dance. - kawałek jak kawałek. Absolutnie nie wiem co o nim powiedzieć.
Natomiast powala mnie bas! Może mam tak ustawiony sprzęt muzyczny, że nagle dobrze go słyszę, a może zaczęłam zwracać na to uwagę od kiedy wymiatam na basie grając z braćmi w Warriors of Rock, ha! Jest świetny. Flea!
Płyta w całości? No, z pewnością nie jest fenomenalna. Niczym nie zaskakuje, ale wpisuje się w estetykę tego zespołu, jednego z moich ulubionych, od zawsze. Poprzednia, Stadium Arcadium, wywoływała we mnie podobne uczucia. Niby starzy, dobrzy redhoci, ale jednak czegoś brakuje. Nutki szaleństwa, które aż buchało chociażby z Californication, a i potem nawet jeszcze z teledysku do Dani California. Numery jak z klipu do Can't stop (przebieranie się za namiot, śpiewanie w wielkiej rurze, przebywanie w śmietniku, tańczenie kartonem na głowie, udawanie części muru itp.) przy piosenkach z I'm with you chyba nie przejdą. No i sam tytuł płyty równie dobrze pasowałby do nowego wydawnictwa Justina Biebera (a google wyszukuje przede wszystkim Avril Lavigne...) Ale przymykam na to oko, bo płyty, jak to Red Hot Chili Peppers, po prostu dobrze się słucha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz