Oglądając Wszystko będzie dobrze zachciało mi się pielgrzymki. Ale może po kolei.
Paweł, jak wielu bohaterów polskich filmów, nie ma w życiu najłatwiej. Mieszka w biednej wiosce, jego mama jest nieuleczalnie chora, brat upośledzony, ojciec zapił się na śmierć, no i jeszcze kłopoty w nauce. Sprawa z mamą jest najpilniejsza, chłopiec zwraca się więc do Matki Boskiej. Wyrusza biegiem na pielgrzymkę, błagając o cudowne uzdrowienie matki.
Wraz z Pawłem ku Jasnej Górze zmierza jego nauczyciel wychowania fizycznego, alkoholik. W pewnym momencie nie wiadomo już, kto komu bardziej pomaga - czy wuefista chłopcu w walce ze skurczami i pęcherzami, czy chłopiec wuefiście w walce z nałogiem. I gdy już mamy wrażenie, że jest całkiem dobrze, bieganie idzie nieźle, matka będzie operowana, a Andrzej pije mniej, to wtedy, rzecz jasna, wszystko się wali. No dobra, takie po prostu dobre zakończenie - dobiegamy, matka zdrowieje, łapie jakąś pracę, jest lepiej, a przyjacielem domu zostaje wuefista-abstynent - byłoby nie do pomyślenia. Matka umiera, Paweł nie umie się z tym pogodzić, Andrzej upija się do nieprzytomności. Bracia - Paweł i upośledzony Piotr - chcą, by z nimi zamieszkał. I tak się film kończy. Miałam wrażenie, że to bardzo pesymistyczne zakończenie - no bo co dobrego może z tego wyjść? Nie przepadam za smutnymi zakończeniami. Wciąż jeszcze nieco wzruszona, schowałam płytę do pudełka, i spojrzałam na okładkę. Robert Więckiewicz i Adam Werestak, odtwórcy głównych ról, wyglądają na niej zupełnie inaczej niż w filmie. Są schludni, dobrze ubrani, z innymi fryzurami. Tak jakby było to zdjęcie po jakimś, powiedzmy, roku, podczas którego udało im się wspólnie podnieść z dna.
Nadinterpretacja?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz