I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

czwartek, 31 maja 2012

Brygida Grysiak w Dzień dobry TVN. Przerażające, że ktoś znany śmiało wypowiadający się przeciwko aborcji jest ewenementem, czymś niecodziennym. A otwarte popieranie aborcji to już w zasadzie norma.

wtorek, 29 maja 2012

Franz K.

Chory NJMŁ przy mojej półce z książkami szuka czegoś do czytania.
- Kim był Kafka?
- Pisarzem.
- Ale Franz Kafka.
- No pisarzem.
- I co z nim było nie tak?
- A czemu uważasz, że coś z nim nie tak?
- Bo miał jakiś proces.

piątek, 25 maja 2012

Luxtorpeda 2

Dobrze, że przełożyli ten koncert, teraz bardziej trafił. I wiem, że obiecywałam, sobie i tu, że zajmę się warstwą tekstów Luxtorpedy na pierwszej płycie - w tym czasie zdążyli już wydać drugą. Co się odwlecze? Zobaczymy, może analiza porównawcza będzie ciekawsza. Na razie nie to powinnam pisać, oj nie.
Koncert dobry. Klasa.
"Kiedyś na koncertach śmierdziało papierosami, teraz śmierdzi ludźmi." Nawet na świeżym powietrzu!
miłość, wiara, piękno, usta,
zdrada, strach, samotność, pustka

sobota, 19 maja 2012

Mam ciężkie życie, więc czytam poradniki survivalowe Beara Gryllsa

Bear Grylls. Szkoła przetrwania. Kultowy poradnik survivalowy

Mam ostatnio ochotę wsiąść w auto i wyjechać gdzieś daleko, na koniec świata lub w jakieś inne egzotyczne, odludne miejsce. Dlatego od paru tygodni, jak tylko trafię, to oglądam Top Gear, bo kto jak nie szaleńcy wjeżdżający samochodami na Andy tak wysoko jak się da, albo podjeżdżający autem do krateru wulkanu może mnie nauczyć jazdy w ekstremalnych warunkach? A jak się już dojedzie, to trzeba tam przeżyć, dlatego oglądam też programy Beara Gryllsa. Kurczę, bo i Top Gear, i Szkoła przetrwania to naprawdę świetnie zrobione programy rozrywkowe! A tata, jak widzi, co oglądam, to się dziwi.
A jak ktoś robi świetny program rozrywkowy, a w domu leży też książka, którą napisał, to czemu by po nią nie sięgnąć? Coś Clarksona leży u Antka na kaloryferze (nie mam pojęcia, dlaczego mój brat trzyma zawsze aktualnie czytane książki na kaloryferze, mi też się czasami to zdarza, jeśli coś mi podczas czytania wpadnie do wanny, no ale nie notorycznie!), i pewnie też po to sięgnę, chociaż odstrasza mnie na okładce duży nr 5, może jeśli nie czytałam wcześniejszych to nie zrozumiem? Wyznaję zasadę, że należy przeczytać (albo chociaż spróbować przeczytać!) każdą książkę, jaka jest w domu, dlatego też przyszedł czas na Szkołę przetrwania. Kultowy poradnik survivalowy.
merlin.pl
Jaki trzeba mieć tupet, żeby dać swojej książce taki podtytuł? Obstawiam jednak, że to widzimisię wydawców, bo już na pierwszych stronach pisze np. duma skauta wymaga, byśmy byli skromni i dawali siebie innym. Swoją książkę Bear, jako naczelnik brytyjskiego ruchu skautowskiego, kieruje właśnie do skautów. Autor starał się na 250 stronach poruszyć wszystkie elementy mające wpływ na to, czy harcerska wyprawa będzie bezpieczna i w miarę możliwości przyjemna. Zaczyna od rozdziału Sprzęt, gdzie tłumaczy co warto ze sobą zabrać, jak się ubrać na wycieczkę, jak przygotować buty do długich wędrówek... Przydatne dla kogoś, kto planuje jeszcze w życiu wybrać się na pieszą pielgrzymkę. O przygotowaniach pisze tak interesująco, że od razu ma się ochotę wejść z butach do miski z wodą, by dostosować je do swojej stopy... Mój ojciec doczytał do tego momentu, a potem próbował rozchodzić mokre buty, i dalej już po książkę nie sięgnął (a butom nie pomogło). Ale ja i tak przed pielgrzymką spróbuję tak zrobić, może mi tym razem tak rozkosznie ścięgna nie spuchną. Ciekawe są też wskazówki pozwalające zmniejszyć prawdopodobieństwa powstawania pęcherzy na stopach (a mi się one zdarzają nawet i bez pielgrzymki). Potem mamy np. rozdział Niezbędne narzędzia, gdzie można się nauczyć wszystkich etapów ostrzenia siekiery (widzielibyście miny moich braci i taty, jak to czytałam!), sporo na temat rozpalania ognisk, przygotowywania jedzenia na wyprawie (dla fanów telewizyjnego Beara rozczarowanie - nic o jedzeniu robaków), tajniki nawigacji, czyli o azymutach i innych rzeczach, których nie rozumiem, obserwację dzikich zwierząt, i pierwszą pomocy. I to wszystko na 250 stronach, a chyba każdemu z tych aspektów można by tyle miejsca poświęcić. Nie dziwi więc, że ważne tematy - jak ratowanie komuś życia - zostały potraktowane po łebkach, i ma się pewien niedosyt, sporo rzeczy Bear tylko sygnalizuje. Bardziej niż pełnoprawnym poradnikiem survivalowym nazwałabym więc tę książkę zbiorem ciekawostek na temat wypraw podróżniczych. Ale za to jakich ciekawostek! Niektóre z nich naprawdę wbijają się w świadomość. Np.:
Zimne ręce najlepiej rozgrzać, energicznie nimi machając przez 10 sekund.
Jako osoba o wiecznie zimnych dłoniach, miałam już, mimo maja, okazję zastosować tę radę, i działa! Szkoda, że nie można tak rozgrzewać rąk w kościele.
(z serii: Praktyczne porady Beara) Jeśli boisz się niedoboru witamin, pamiętaj, że zielona trawa zawiera witaminy A, B, C - i naprawdę wcale nie smakuje tak źle!
Smacznego, ja chyba nie skorzystam, bo od zapachu koszonej trawy robi mi się niedobrze.
Ostatni rozdział, zatytułowany W zdrowym ciele zdrowy duch, jest bardzo osobisty. Najpierw Bear pisze o swoich nawykach żywieniowych. I zaskoczenie. Gość, który w telewizji zjada wszystko, co ma choć odrobinę właściwości odżywczych, np. skorpiony, robaki i inne węże, w codziennym życiu przestrzega bardzo rygorystycznej diety, na którą składają się przede wszystkim siemię lniane i awokado (oczywiście przesadzam, też mnóstwo innej zdrowej żywności). Widzieliśmy w internecie masę zdjęć Gryllsa z okrwawioną twarzą, rozszarpującego kawały mięsa - a tu pisze, że unika produktów pochodzenia zwierzęcego - mięsa, jajek, mleka, sera, a także np. białego pieczywa. Szalony. A po chwili - jeszcze bardziej szalony, jak zdamy sobie sprawę z tego, ile ten człowiek ćwiczy. Przedstawiony zestaw ćwiczeń znów tylko zasygnalizowany, i to w tak wybrakowany sposób, że można było to w ogóle pominąć, albo pozostawić tylko kilka specyficznych, mniej znanych ćwiczeń. To tyle na temat ciała. A duch... Mamy zaskakujący podrozdział Duchowość. Na początku takie pitu-pitu, że można wierzyć, albo można nie wierzyć, a potem następuje świetne świadectwo wiary chrześcijańskiej. Normalny - albo raczej nienormalny, odjazdowy gość pisze o tym, jaką siłę daje mu wiara w Stwórcę. Podaje nawet cytaty z Pisma Świętego, które zawsze ma przy sobie! I tu już brak zaskoczenia - jeśli miałabym w ciemno obstawiać, co z Biblii najbardziej przemawia do Beara Gryllsa, podałabym właśnie te słowa: Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia. (Flp 4, 13); Nie bój się i nie lękaj, ponieważ z tobą jest Pan, Bóg twój. (Joz 1, 9); Ja, Pan, twój Bóg, ująłem cię za prawicę. [...] Nie lękaj się, przychodzę ci z pomocą. (Iz 41, 13). Już mnie nie dziwi to wszystko, co on wyprawia na mrozie i w totalnym upale. Ma mocne wsparcie.
Na koniec parę formalnych, czepialskich uwag. Po pierwsze, niby to poradnik na wyprawy, a ciężki i nieporadny. Nie wchodzi w grę zabranie go ze sobą, więc tych wszystkich metod wiązania sznurów i rozpalania ognisk trzeba by nauczyć się na pamięć. Na dodatek - coś się w tej książce rozkleja, czego nie lubię, a tak często się to zdarza nowym książkom w twardych okładkach, chlip. Treść wizualnie urozmaicana jakimiś ciekawostkami, opowiastkami, dobrymi radami, schematami, chociaż sporo fotografii jest od czapy (np. zdjęcie butów, albo zdjęcie kogoś, nawet nie Beara, dmuchającego w ognisko, z podpisem Wszystkie ogniska wymagają opieki i troski. Zaopiekuj się ogniskiem, gdy jest małe, a ono zaopiekuje się tobą, jak będzie duże. Treść powtórzona z tekstu, niepotrzebne objaśnienie jednoznacznego obrazka, na dodatek to o dużym ognisku opiekującym się mną nieco mnie przeraża.) Ale rozumiem, że obrazki się przydają - bo te kilka stron litego tekstu, bez żadnych urozmaiceń, od razu zniechęca wyglądem publikacji naukowej, o fuj. I jeszcze te błędy edytorskie... Gryzą mnie w oczy nawet braki kropek czy ogonków, a tu nagle jakiś przekreślony prostokącik zamiast litery. Ale co to ma do rzeczy w obliczu umiejętności przetrwania w każdych warunkach?...

wtorek, 15 maja 2012

Antyklerykalna modlitwa powszechna

Z dzisiejszej Mszy Świętej:
Spraw, Panie, by wierzący uwolnili się od niewoli duchownych. Ciebie prosimy...
Chyba założę na Facebooku stronę "Przejęzyczenia lektorów z parafii św. Jakuba" i sama zostanę jej fanką.

poniedziałek, 14 maja 2012

o koncertach i pieniądzach

Jak dla mnie to stąd tylko Coldplay, Red Hot Chili Peppers (jedno eL, jedno eL!) i The Cranberries, a i tak pytanie z kwejka jest mi niezwykle bliskie. I bolesne. Wydałam już tzw. kupę kasy na Coldplay i Redhotów, i do zakupu kolejnych cholernie drogich biletów skłoniłaby mnie tylko wizyta w Polsce (Berlinie? Pradze?) PJ Harvey. I chociaż ostatnio naprawdę, naprawdę polubiłam Żurawinki, to muszę je sobie odpuścić. Była to dla mnie mała tragedia, i tak podziałała na mojego Pana Tatę, że postanowił sprawić mi przyjemność. Kilka tygodni temu wraz ze słowami Chciałaś The Cranberries, to masz, podarował mi:
Dzięki, Tatusiu! (a te żurawinki z Lidla polecam, fajne)
Dobrze przynajmniej, że za wczorajszy koncert Raz, Dwa, Trzy nie musiałam płacić, a było no, jak to na koncercie RDT - klasa sama w sobie. Odpuściłam też sobie Fisza, po tym, jak słysząc jakiś kawałek w Trójce, pomyślałam A co to za chłam?, i okazało się, że to on. Wyrosłam? Natomiast darmowej, spóźnionej juwenaliowej Luxtorpedy postaram się nie przegapić (tak jak stałoby się to teraz, gdyby nie odwołali koncertu).
Bo kurczę, wiele można by mówić o 2012 roku, ale pod względem koncertów jest naprawdę, naprawdę niczego sobie!

niedziela, 13 maja 2012

zachciało mi się poeksperymentować z bloggerem, i mi się tu wszystko roztentegowało.
proszę się nie przywiązywać do obecnego tymczasowego wyglądu; zmieni się na dniach.

sobota, 12 maja 2012

5 dni wojny - o konflikcie w Gruzji z zastrzeżeniami

wikipedia.org

 5 dni wojny, R. Harlin

Film opowiada o wojnie w Gruzji sprzed paru lat, dokładnie z 2008 r. Byłam wtedy od paru tygodni pełnoprawnym obywatelem, który mógłby już brać udział w wyborach, powinien więc wykazywać się jakąś świadomością polityczną, społeczną (?). A o wojnie, która działa się całkiem niedaleko, nie wiedziałam prawie nic. Rzeczywiście, świat był wtedy bardziej zainteresowany Igrzyskami Olimpijskimi w Pekinie - to jedna z głównych tez postulowanych w filmie. Dla tych, którzy o wojnie w Gruzji nie wiedzą nic, film na pewno przydatny jako lekcja historii najnowszej. Z paroma zastrzeżeniami...
Dla mnie był to kolejny ostatnimi czasy film interesujący z powodu mojej dziennikarskiej/medioznawczej edukacji. Filmy wojenne kojarzą mi się przede wszystkim z narracją z punktu widzenia jakiegoś żołnierza lub biednej poszkodowanej rodziny. Tu mamy też oczywiście żołnierzy, tych  dobrych i tych złych, mamy też pokrzywdzoną rodzinę, ale głównym bohaterami jest dziennikarz, korespondent wojenny, reporter (Rupert Friend, znany też jako wymoczek Wickham z Dumy i uprzedzenia lub przyjaciel Keiry Knightley). Wraz z operatorem kamery (mniej wymoczkowa, dużo lepiej zagrana postać) przyjeżdżają do Gruzji, gdy zanosi się na eskalację działań wojennych, i robią wszystko, aby przekazać światu, co tam się dzieje. A świat woli Pekin. Tego filmu świat też nie przyjął, rzeczywiście nie było o nim zbyt głośno, mimo obsady z Valem Kilmerem i Andym Garcią (Saakaszwili już zawsze będzie miał dla mnie twarz Garcii). W pewnym momencie główny bohater jest oburzony, że zagraniczne (amerykańskie) serwisy informacyjne mówiąc o tym konflikcie, przeznaczają na to tak niewiele czasu, dając się wypowiedzieć tylko jednej stronie konfliktu, Putinowi. Ma rację. Ale ja oglądając ten film, i chcąc wyrobić sobie zdanie na temat tego, co tam zaszło, zauważyłam, że gdzieś w głębi głowy zapala mi się lampka ostrzegawcza - hej, przecież ten film, do którego produkcji przyczynił się gruziński rząd, też jest przecież wypowiedzią tylko jednej strony. Choć to naprawdę przerażające, że Putin znowu wygrał wybory; i że na świecie nadal dzieją się takie wojny.
Ostrzegawcza lampka zapalała mi się głównie dlatego, że przed obejrzeniem filmu przeczytałam artykuł na ten temat w ostatnim Uważam Rze, (Nasza rejterada, M. Pawlicki). Nie, nie było tam nic na temat potencjalnej stronniczości filmu w tę antyrosyjską stronę. Autor informuje natomiast, że czytana na początku dedykacja dla ś.p. Lecha Kaczyńskiego pojawia się tylko w polskiej wersji filmu; tak samo jak końcowe fragmenty z przemówień Kaczyńskiego z Gruzji, w których bardzo agresywnie wypowiada się on na temat chęci dominacji Rosji w regionie. Lampka ostrzegawcza. Bo w zestawieniu z tym, co mówiono o Putinie w filmie, do czego jest zdolny wobec tych, co nie chcą się mu podporządkować, to te umieszczenie tych fragmentów wydaje mi się konkretnym zabraniem głosu w sporze na temat: Czy to był zamach? A spór ten jest męczący, i niekoniecznie oczekiwałabym w kinie kolejnych wtrąconych trzech groszy.
A teraz uwaga, spoilery. Zdradzam zakończenie fabuły.
Mimo gruzińskiej koprodukcji, końcówka filmu beznadziejnie hollywoodzka. Mamy więc pożegnanie z rannym przyjacielem, mamy rodzące się uczucie i jego szczęśliwe zakończenie romantycznym pocałunkiem na polu bitwy, mamy też młodego chłopca - żołnierza wrogiej armii, który pokazuje, że nawet wśród takich zwyrodnialców mogą zachować się pewne okruchy dobra, i w ostatniej chwili ocala naszego wymoczka. [Ale słodko, mogę już rzygać?] Przesada, gruba przesada.
Koniec spoilerowania.
Ale kurczę, jeśli tak wygląda praca korespondenta wojennego, to tym ludziom należy się naprawdę duży szacunek. Bo tak bez górnolotności właściwej niektórym podczas mówienia o tej profesji, to jest po prostu ciężka orka. Kolejne dziennikarstwo nie dla mnie...

środa, 9 maja 2012

Aborcja w Bibliotece

Proaborcyjne lobby wszędzie wkrada się ze swoim przekazem.


Z okazji Tygodnia Bibliotek Biblioteka Główna UMK i Biblioteka Wydziału Politologii i Studiów Międzynarodowych organizują akcje anulowania kar za przetrzymane książki, reklamowaną hasłami typu Abolicja w Bibliotece. A ja, nie wiadomo czemu, za każdym razem, gdy spotykam się z takim hasłem, czytam aborcja, zamiast abolicja.
I wyobraźcie sobie moje przerażenie, kiedy weszłam na stronę BU, by sprawdzić, ile mam do zapłacenia kary, a strona powitała mnie skaczącym napisem NOC ABOLICJI W BIBLIOTECE GŁÓWNEJ.


I to w sumie całkiem miłe skonstatować, iż mimo przetrzymania nie ma się naliczonej kary.
A żadnej abolicji nie dokonałam!

wtorek, 8 maja 2012

Mlecze w kratkę Burberry

allefajne.pl
Kiedyś myślałam, że nadejdzie taki czas, że mlecze (Mniszki lekarskie! Akurat to z przyrody/biologii pamiętam bardzo dobrze!) zawojują świat, i porosną każdą możliwą przestrzeń. Wydawało mi się, że jest ich z roku na rok coraz więcej, co jest dość logiczne - każdy taki kwiatek wysyła dalej w świat chyba z kilkadziesiąt nasion. Jedne padną na ulicę (chociaż widziałam i takie, które z uporem maniaka wyrastały spomiędzy płytek chodnikowych, a nawet z dziury w asfalcie) inne wpadną do rzeki, jeszcze inne zostaną wyplenione jako chwasty, ale i tak sporo z nich padnie na żyzną ziemię i wyda plon stokrotny, sześćdziesięciokrotny, trzydziestokrotny... (Oj, za dużo ostatnio postów z głębi!) Mimo obaw o zwojowanie świata przez armię mleczy-mniszków, od dzieciństwa uwielbiałam dopomagać im w tym dziele, z radością rozdmuchując puchate kule. I wciąż to robię. Lubię widok skupionych żółtych kwiatuszków na trawie, bo po prostu ładnie, ciepło wyglądają; ale trochę też dlatego, bo zwiastują dmuchawce, w które będzie można wbiec, wysyłając w świat te małe helikopterki. I być może ktoś znowu da się nabrać na stary, pokazany przez cudowną nauczycielkę, śp. panią Halinę, żart. Na kółku plastycznym ołówkami i srebrnymi długopisami rysowaliśmy delikatne dmuchawce, a pani Halinka opowiadała, jak to za jej dzieciństwa biegało się ze schowanym za plecami dmuchawcem, i mówiło: Zamknij oczy, to dam ci coś smacznego. Aha, smacznego!
givemewallpaper.com
Ale teraz już wiem, że to nie mlecze zwojują świat. To kratka Burberry. Jest wszędzie. Zwojowała przede wszystkim różne szaliczki i apaszki, ale spotkać ją można także na krawatach, torebkach, balerinkach, parasolach, paznokciach, na wszystkim, co jest dodatkiem, a także w wielu innych miejscach. Możesz ją sobie nawet ściągnąć na tapetę telefonu. Nie rozumiem tej inwazji, ale trochę mnie przeraża, gdy na co drugim kroku widzę gdzieś kratkę Burberry. A facebookową stronę Prześladuje mnie kratka Burberry polubiło do tej pory tylko 10 osób! Może ludzie tego nie widzą, i tylko ja poznałam się na niecnym planie kratki Burberry? Nie zachwyca mnie ona, bo czym tu się zachwycać? Krateczka jak krateczka. A że nagle jest wszędzie, to ja tradycyjnie mam jakiś wstręt. Trendom pod prąd.

poniedziałek, 7 maja 2012

choroba, media i Lęk wysokości

Lęk wysokości, strach przed lataniem i głód doświadczeń
wstyd przed mówieniem sobie nie wiem
culture.pl
I wstyd młodego warszawskiego dziennikarza, bo jego ojciec mieszka w melinie i trafił do psychiatryka. Choroba psychiczna w kulturze zawsze robi wrażenie. Na mnie obecnie wrażenie robi każda choroba, zwłaszcza połączona z hospitalizacją, bo szpitale i choroba to temat, który często się u nas ostatnio pojawia. Choroba w Lęku wysokości bardzo prawdziwie wywraca bohaterowi całe życie do góry nogami.
Brzmi smutno i przytłaczająco, choć ogólny wydźwięk był dla mnie mimo wszystko raczej pozytywny. Lęk wysokości zostaje pokonany, no i koniec. Wiele aspektów tego filmu przywodzi na myśl Drzewo życia (reż. T. Malick,) zwłaszcza metafizyczna klamra kompozycyjna (choć całość nie jest aż tak wydumana) - ale mamy dominujący temat, jakim są potrzaskane relacje rodzinne, powroty do dzieciństwa, i te dziwne głosy w świadomości.
Interesujące z punktu widzenia studentki dziennikarstwa (ah!) spojrzenie na media. Główny bohater to dziennikarz newsowy, wspinający się po drabince kariery do wymarzonej posady prowadzącego najważniejsze wydanie serwisu informacyjnego. Praca jest dla niego szalenie istotna, ale jednak ważniejsza staje się choroba ojca. Więc jednak nie jesteśmy, my (?) dziennikarze, aż tacy straszni.
Zbieram sobie ostatnio metafory, dokładam kolejną do kolekcji. Kilkadziesiąt pilotów od telewizorów zawieszonych na sznureczkach nad łóżkiem i w całym pokoju, jak zabawki nad dziecięcą kołyską, takie szalone karuzele, które się nakręca, a one smętnymi brzdęknięciami usypiają niemowlaki. Szalony koncept wariata czy chęć pokazania synowi - po uszy tkwiącemu w przemyśle medialnym - jak niepoważny jest to biznes? A człowiekiem, który mediom oddaje zbyt wiele siebie, można manipulować jak dzieckiem. True story.

Lęk wysokości, B. Konopka

piątek, 4 maja 2012

Uroczy Odlot

Odlot, reż. P. Docter, B. Peterson

Jak mi się nagle dziwnie splotła rzeczywistość z fikcją, gdy zasiadłam do tej notki, z zamiarem napisania o filmie, którego główną osią jest podniebna podróż w domu unoszonym przez balony wypełnione helem, a tu w radiu podali, że w Armenii doszło do eksplozji balonów wypełnionych helem, od czego ucierpiało kilkadziesiąt osób... W ogóle Odlot ciekawie mi się splata z rzeczywistością, bo główny bohater jakoś tak wizualnie przypomina mojego Dziadka (chociaż jego aparaty słuchowe przypominają mi raczej kogoś innego), a ten przymilny gadający pies jakoś tak kojarzy się bardzo z pewnym równie przymilnym, i równie pulchnym pieskiem często goszczącym w naszym domu.
collider.com
Schemat Odlotu jest typowy dla pixarowskich i innych animacji - dwójka bohaterów, z których jeden, ten większy, jest nieco ponury i mrukliwy, a ten mniejszy to irytujący gaduła. Mimo że mają pewne problemy komunikacyjne, to na koniec wychodzi z tego piękna przyjaźń. Jak Osła ze Shrekiem, jak mamuta z leniwcem, jak w Potworach i spółce... A właśnie, w Potworach moim ulubionym fragmentem filmu jest ten cały początek, kiedy zapoznajemy się z tym, jak wygląda życie w tej ich potworowej metropolii, jak wstają, chodzą do pracy, straszą i w ogóle, a jak już do ich życia wkracza intruz i akcja zaczyna się dziać, to nie jest tak fajnie. Tutaj podobnie. Najlepszą częścią filmu jest w zasadzie prolog, piękna historia miłosna. Zaczyna się w dzieciństwie, kiedy dwoje brzdąców łączą wspólne marzenia o przygodach w przestworzach. Potem skrótowo przedstawione zostaje całe ich wspólne życie, co ciekawe - subtelnie i bez użycia słów, a jednak wystarczająco jasno, by widz doskonale wyczuł klimat tej opowieści, i złapał wszystkie niuanse. Nie tylko w tym fragmencie, ale i w całym filmie wiele rzeczy wyrażana jest za pomocą subtelnych gestów, co jest chyba rzadko spotykane w produkcjach przeznaczonych dla dzieci, a co mnie osobiście w tym filmie zachwyciło. Zachwycił mnie też koncept wykorzystany do pokazania upływu czasu - gdy widzimy tylko koszulę pana Carl Fredricksena i zmieniające się krawaty wiązane przez żonę. Nietypowe, a jakże urocze i wyraziste. Czas mija, i tak to w życiu bywa, że to co piękne się kończy - Ela Fredricksen umiera. A Carl zostaje, wraz z jej marzeniem, które kiedyś obiecał spełnić.
Ta sekwencja, która mogłaby być w zasadzie odrębną miniaturką filmową, zasługuje moim zdaniem na miano majstersztyku. Potem, wiadomo, zaczyna się akcja, która już tak mnie nie porwała (chociaż motyw latającego domu unoszonego przez setki kolorowych baloników jest bajeczny!) a jednak pozwolę sobie na wyciągnięcie z niej paru zdań na miarę Paolo Coehlo: Nigdy nie jest za późno na realizację marzeń, choć z drugiej strony może się okazać, że podążasz za przygodą, której tak naprawdę nie potrzebujesz, przez co nie dostrzegasz, że twoja szczęśliwa przygoda właśnie trwa. I jeszcze - nie bój się zamknąć jednego rozdziału, aby móc zacząć coś nowego.
No czyż nie uroczo? A pewnie, że uroczo!

Mam pewne zaległości w opisywaniu filmów, w kolejce "obejrzanych, ale jeszcze nie opisanych" czeka Lęk wysokości. Coming soon!

czwartek, 3 maja 2012

Smutek Czarodzieja

Smutek, C.S. Lewis

Drobna książeczka, zauważona jakiś czas temu na półce służącej do wymiany literatury. Tak drobna, że przeczytana w godzinę; tak drobna, że aż głupio dopisywać ją do listy książek przeczytanych. Ale nie, nie nabijam sobie sztucznie kolejnych odhaczonych pozycji, bo tu nie liczy się ilość stron, ale jakość tego, co na nich zapisano.
Ze dwa tygodnie temu natrafiłam przy śniadaniu na dokument na religia.tv dotyczący życia C.S. Lewisa. Z pewnością obejrzenie tego filmu pomogło mi osadzić Smutek w odpowiednim kontekście życia autora. W tym przeraźliwie smutnym momencie, kiedy jego żona umiera, a on jakoś musi sobie z tym poradzić. Swój smutek wylewa na kartki notatnika.
Brzmi znajomo... Co prawda, nie umarł ostatnio nikt z najbliższych mi osób, ale i tak jest smutno. I też, tak jak Lewis, mam notatnik do wylewania smutnych (i innych) myśli. To dla mnie bardzo intymna sprawa, dlatego też czytając te osobiste zapiski twórcy Narnii czułam się wręcz nieswojo, w czyjejś nagle odsłonionej do zupełnie naga tożsamości. Nieswojo, ale jednak znajomo, bo tyle z tego, co tam umieścił, jakoś tak do mnie pasowało. Nie wszystko, rzecz jasna. Ale naprawdę sporo. A Lewis to świetny pisarz, i Smutek napisany jest znakomitym stylem. Te fenomenalne metafory!
Chwila, gdy w duszy nie ma już nic poza wołaniem o pomoc, to może chwila, gdy Bóg nie może jej udzielić. Jesteś jak człowiek tonący, któremu nie można pomóc, bo czepia się ratownika zbyt kurczowo. Może własne, wciąż powtarzane wołania czynią nas głuchymi na głos, który spodziewamy się usłyszeć?