Odlot, reż. P. Docter, B. Peterson
Jak mi się nagle dziwnie splotła rzeczywistość z fikcją, gdy zasiadłam do tej notki, z zamiarem napisania o filmie, którego główną osią jest podniebna podróż w domu unoszonym przez balony wypełnione helem, a tu w radiu podali, że w Armenii doszło do eksplozji balonów wypełnionych helem, od czego ucierpiało kilkadziesiąt osób... W ogóle Odlot ciekawie mi się splata z rzeczywistością, bo główny bohater jakoś tak wizualnie przypomina mojego Dziadka (chociaż jego aparaty słuchowe przypominają mi raczej kogoś innego), a ten przymilny gadający pies jakoś tak kojarzy się bardzo z pewnym równie przymilnym, i równie pulchnym pieskiem często goszczącym w naszym domu.
collider.com |
Schemat Odlotu jest typowy dla pixarowskich i innych animacji - dwójka bohaterów, z których jeden, ten większy, jest nieco ponury i mrukliwy, a ten mniejszy to irytujący gaduła. Mimo że mają pewne problemy komunikacyjne, to na koniec wychodzi z tego piękna przyjaźń. Jak Osła ze Shrekiem, jak mamuta z leniwcem, jak w Potworach i spółce... A właśnie, w Potworach moim ulubionym fragmentem filmu jest ten cały początek, kiedy zapoznajemy się z tym, jak wygląda życie w tej ich potworowej metropolii, jak wstają, chodzą do pracy, straszą i w ogóle, a jak już do ich życia wkracza intruz i akcja zaczyna się dziać, to nie jest tak fajnie. Tutaj podobnie. Najlepszą częścią filmu jest w zasadzie prolog, piękna historia miłosna. Zaczyna się w dzieciństwie, kiedy dwoje brzdąców łączą wspólne marzenia o przygodach w przestworzach. Potem skrótowo przedstawione zostaje całe ich wspólne życie, co ciekawe - subtelnie i bez użycia słów, a jednak wystarczająco jasno, by widz doskonale wyczuł klimat tej opowieści, i złapał wszystkie niuanse. Nie tylko w tym fragmencie, ale i w całym filmie wiele rzeczy wyrażana jest za pomocą subtelnych gestów, co jest chyba rzadko spotykane w produkcjach przeznaczonych dla dzieci, a co mnie osobiście w tym filmie zachwyciło. Zachwycił mnie też koncept wykorzystany do pokazania upływu czasu - gdy widzimy tylko koszulę pana Carl Fredricksena i zmieniające się krawaty wiązane przez żonę. Nietypowe, a jakże urocze i wyraziste. Czas mija, i tak to w życiu bywa, że to co piękne się kończy - Ela Fredricksen umiera. A Carl zostaje, wraz z jej marzeniem, które kiedyś obiecał spełnić.
Ta sekwencja, która mogłaby być w zasadzie odrębną miniaturką filmową, zasługuje moim zdaniem na miano majstersztyku. Potem, wiadomo, zaczyna się akcja, która już tak mnie nie porwała (chociaż motyw latającego domu unoszonego przez setki kolorowych baloników jest bajeczny!) a jednak pozwolę sobie na wyciągnięcie z niej paru zdań na miarę Paolo Coehlo: Nigdy nie jest za późno na realizację marzeń, choć z drugiej strony może się okazać, że podążasz za przygodą, której tak naprawdę nie potrzebujesz, przez co nie dostrzegasz, że twoja szczęśliwa przygoda właśnie trwa. I jeszcze - nie bój się zamknąć jednego rozdziału, aby móc zacząć coś nowego.
No czyż nie uroczo? A pewnie, że uroczo!
Mam pewne zaległości w opisywaniu filmów, w kolejce "obejrzanych, ale jeszcze nie opisanych" czeka Lęk wysokości. Coming soon!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz