wikipedia.org |
5 dni wojny, R. Harlin
Film opowiada o wojnie w Gruzji sprzed paru lat, dokładnie z 2008 r. Byłam wtedy od paru tygodni pełnoprawnym obywatelem, który mógłby już brać udział w wyborach, powinien więc wykazywać się jakąś świadomością polityczną, społeczną (?). A o wojnie, która działa się całkiem niedaleko, nie wiedziałam prawie nic. Rzeczywiście, świat był wtedy bardziej zainteresowany Igrzyskami Olimpijskimi w Pekinie - to jedna z głównych tez postulowanych w filmie. Dla tych, którzy o wojnie w Gruzji nie wiedzą nic, film na pewno przydatny jako lekcja historii najnowszej. Z paroma zastrzeżeniami...
Dla mnie był to kolejny ostatnimi czasy film interesujący z powodu mojej dziennikarskiej/medioznawczej edukacji. Filmy wojenne kojarzą mi się przede wszystkim z narracją z punktu widzenia jakiegoś żołnierza lub biednej poszkodowanej rodziny. Tu mamy też oczywiście żołnierzy, tych dobrych i tych złych, mamy też pokrzywdzoną rodzinę, ale głównym bohaterami jest dziennikarz, korespondent wojenny, reporter (Rupert Friend, znany też jako wymoczek Wickham z Dumy i uprzedzenia lub przyjaciel Keiry Knightley). Wraz z operatorem kamery (mniej wymoczkowa, dużo lepiej zagrana postać) przyjeżdżają do Gruzji, gdy zanosi się na eskalację działań wojennych, i robią wszystko, aby przekazać światu, co tam się dzieje. A świat woli Pekin. Tego filmu świat też nie przyjął, rzeczywiście nie było o nim zbyt głośno, mimo obsady z Valem Kilmerem i Andym Garcią (Saakaszwili już zawsze będzie miał dla mnie twarz Garcii). W pewnym momencie główny bohater jest oburzony, że zagraniczne (amerykańskie) serwisy informacyjne mówiąc o tym konflikcie, przeznaczają na to tak niewiele czasu, dając się wypowiedzieć tylko jednej stronie konfliktu, Putinowi. Ma rację. Ale ja oglądając ten film, i chcąc wyrobić sobie zdanie na temat tego, co tam zaszło, zauważyłam, że gdzieś w głębi głowy zapala mi się lampka ostrzegawcza - hej, przecież ten film, do którego produkcji przyczynił się gruziński rząd, też jest przecież wypowiedzią tylko jednej strony. Choć to naprawdę przerażające, że Putin znowu wygrał wybory; i że na świecie nadal dzieją się takie wojny.
Ostrzegawcza lampka zapalała mi się głównie dlatego, że przed obejrzeniem filmu przeczytałam artykuł na ten temat w ostatnim Uważam Rze, (Nasza rejterada, M. Pawlicki). Nie, nie było tam nic na temat potencjalnej stronniczości filmu w tę antyrosyjską stronę. Autor informuje natomiast, że czytana na początku dedykacja dla ś.p. Lecha Kaczyńskiego pojawia się tylko w polskiej wersji filmu; tak samo jak końcowe fragmenty z przemówień Kaczyńskiego z Gruzji, w których bardzo agresywnie wypowiada się on na temat chęci dominacji Rosji w regionie. Lampka ostrzegawcza. Bo w zestawieniu z tym, co mówiono o Putinie w filmie, do czego jest zdolny wobec tych, co nie chcą się mu podporządkować, to te umieszczenie tych fragmentów wydaje mi się konkretnym zabraniem głosu w sporze na temat: Czy to był zamach? A spór ten jest męczący, i niekoniecznie oczekiwałabym w kinie kolejnych wtrąconych trzech groszy.
A teraz uwaga, spoilery. Zdradzam zakończenie fabuły.
Mimo gruzińskiej koprodukcji, końcówka filmu beznadziejnie hollywoodzka. Mamy więc pożegnanie z rannym przyjacielem, mamy rodzące się uczucie i jego szczęśliwe zakończenie romantycznym pocałunkiem na polu bitwy, mamy też młodego chłopca - żołnierza wrogiej armii, który pokazuje, że nawet wśród takich zwyrodnialców mogą zachować się pewne okruchy dobra, i w ostatniej chwili ocala naszego wymoczka. [Ale słodko, mogę już rzygać?] Przesada, gruba przesada.
Koniec spoilerowania.
Ale kurczę, jeśli tak wygląda praca korespondenta wojennego, to tym ludziom należy się naprawdę duży szacunek. Bo tak bez górnolotności właściwej niektórym podczas mówienia o tej profesji, to jest po prostu ciężka orka. Kolejne dziennikarstwo nie dla mnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz