I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

wtorek, 8 stycznia 2013

Rzymskie wspomnienia

Taizé. Lubię to. Byłam na Europejskim Spotkaniu w Poznaniu, w samym Taizé byłam dwa razy (ale tylko raz świadomie, bo za pierwszym razem miałam z 10 lat), wielokrotnie w ciągu ostatnich lat chodziłam na modlitwy kanonami. Na Europejskie Spotkanie w Rotterdamie nie miałam ochoty, za to bardzo mocno ciągnęło mnie rok temu do Berlina. Nie udało się. Rzym? Pierwsza reakcja była taka: MUSZĘ! Aby w końcu po tych 2 czy 3 latach powrócić do dłuższego niż 1,5 godziny spotkania z tzw. "duchem Taizé", no i to świetna możliwość, żeby zobaczyć Rzym, którego do tej pory mimo wielu okazji nie udało mi się odwiedzić.

Polacy, Polacy, wszędzie Polacy

Hejnalista w Circo Massimo.
"Doskonała, tania okazja, żeby zwiedzić Rzym" - tak chyba pomyślało więcej Polaków. Typowa polska mentalność? Może coś w tym jest, skoro podobno spośród 40 tysięcy uczestników Spotkania z naszego kraju przyjechało 12 tysięcy. 30%? A mieliśmy wrażenie, że z 75%. Bycie Polakiem było tam takie pospolite! Nasz język słyszało się wszędzie. Do tego stopnia, że ludzie rozdający jedzenie na Circo Massimo od razu mówili wszystkim "schmatznego", a zbieracze śmieci "dżiękuja" - bo największe prawdopodobieństwo było takie, że trafi się akurat na Polaka. Nieco bardziej ambitni potrafili po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi na zapytanie "Polacco?" powiedzieć prawie że bezbłędnie "Szczęśliwego Nowego Roku". Najsympatyczniejszy motyw polski podczas pobytu w Rzymie miał miejsce w czsie jednego z obiadów. Siedzimy i jemy, słonko świeci, a tu nagle o 12:00 słychać hejnał mariacki. I to nie nagranie. Jeden z naszych rodaków wszedł na wzgórze i odegrał hejnał na trąbce. Sytuacja niezwykle pozytywna, dostał wielkie brawa. Potem jeszcze zagrał kolędę, odzew Polaków również był ogromny. Reszta Europejczyków - w szoku.

Turystycznie fantastycznie...

Antek looking at Koloseum.
Oczywiście podczas 5-dniowego pobytu w tak obfitującym w zabytki, muzea i inne atrakcje mieście nie da się ogarnąć wszystkiego. Ale i tak chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Udział w Europejskim Spotkaniu Młodych zapewniał nam możliwość zobaczenia wielu pięknych kościołów. Idea była taka, że pielgrzymi podzieleni są na grupy, z których każda modli się za każdym razem w innej świątyni. W ten sposób odwiedziliśmy sześć cudnych bazylik. Zagospodarowano nam też czas przejść z Circo Massimo do kościołów, proponując lepiej lub gorzej opisane trasy, uwzględniające leżące w okolicy zabytki. W ten sposób odwiedziliśmy wiele pięknych pomniejszych kościołów, ale też np. przeuroczy Ogród Pomarańczowy czy antyczne świątynie. Czas pomiędzy popołudniową a wieczorną modlitwą też przeznaczaliśmy na zwiedzanie (warsztaty/workshopy, oprócz tych obleganych: turystycznych, katakumbowych i muzealnych, na które ciężko było się dostać, nie spotkały się z naszym zainteresowaniem...). Podczas tych samodzielnych wycieczek po mieście zobaczyliśmy sporo z tego, co w Rzymie zazwyczaj oglądają turyści - obeszliśmy dookoła Koloseum i rzuciliśmy okiem na Forum Romanum, zeszliśmy w dół Schodami Hiszpańskimi, postaliśmy chwilę przy Fontannie di Trevi. Nie wrzuciłam do niej żadnej monety, a to chyba oznacza, że już nie wrócę do Rzymu. Hm, byłoby mi trochę szkoda, bo wciąż jest tam parę miejsc, które chciałabym zobaczyć. Na przykład bazylikę św. Piotra, do której nie udało mi się wejść, przy okazji można by też poświęcić chwilę na modlitwę przy grobie bł. Jana Pawła, nie byłam też w Panteonie, w katakumbach, oraz, niestety, ani w kaplicy sykstyńskiej, ani w Muzeach Watykańskich. Być może - do nadrobienia, jeśli pojedziemy na kanonizację... Tak czy siak, udało nam się zobaczyć bardzo dużo. Czasami przez przypadek - gdy zboczyliśmy z trasy i trafiliśmy do słynnego zachwycającego jezuickiego kościoła Il Gesu. I niestety, zbyt mało było czasu, by wszystkiemu się dokładnie przyjrzeć. Ja w każdym z tych kościołów mogłabym spędzić nawet kilka godzin, z jakimś dobrym przewodnikiem w ręku (lub też: pod rękę z jakimś dobrym przewodnikiem...) A tak to mieliśmy tylko chwilę na to, by do kościoła wejść, przejść się i wyjść, pozostawiało to nas w pewnym niedosycie. Przy wizytach w pierwszych kościołach najpierw ogarniał mnie zachwyt. Potem wszystkie zaczęły mi się zlewać w jedno - podobne nawy, kolumny, transept, mozaika w apsydzie, cudna kolorowa posadzka. Dla odróżnienia, zaczęliśmy bazylikom nadawać nasze własne nazwy. Santa Maria s. Minerva to "ta pierwsza, w której siedzieliśmy na ławkach", Św. Jana na Lateranie - "ta z wielkimi Apostołami w środku", Santa Maria Ara Coeli - "ta, do której wchodzimy po schodach, gdzie było ładne oświetlenie", Santa Maria d. Angeli - "ta przeurocza na planie krzyża, z nieładnym sklepieniem i wklęsłym wejściem", Santa Maria Maggiore - "ta ostatnia...", natomiast bazylikę św. Pawła za Murami nazywaliśmy "ta brzydka, z papieżami dookoła". W sumie to trudno mi orzec, dlaczego nikomu z naszej grupki nie spodobał się ten kościół. Może dlatego, że widzieliśmy go już po większości innych, i entuzjazm z nas nieco opadł, może dlatego, że trzeba było do niego długo jechać i byliśmy zmęczeni, może dlatego, że jest dużo surowszy niż reszta. Na dodatek Jezus nad ołtarzem... No, nie spodobał nam się.
Niezbyt ładne przedstawienie Chrystusa.

Duchowo nieco jałowo...

Wielokrotnie wchodząc do tych wszystkich świątyń, czułam zachwyt. Aż do wzruszenia, zachłyśnięcia się pięknem tego, co człowiek stworzył na chwałę Boga. A jeśli niedoskonałe dzieła ludzkie są tak poruszające, to jakże piękne muszą być dzieła Boskie! Ta refleksja towarzyszyła mi podczas pielgrzymki bardzo wyraźnie. "Pielgrzymki", właśnie. Nie wiem, czy to bardziej moja wina, czy też organizacji Spotkania, którego różne punkty porozrzucane były po całym mieście, ale nie znalazłam w Rzymie ciszy i spokoju, które nieodłącznie kojarzą mi się z Taizé, i z pobytem we Francji, i ze Spotkaniem w Poznaniu. Tutaj był to raczej czas szalony. Jedź tu, zobacz to, jeszcze ten kościół, jeśli nie wyruszysz przed godz. 14, to się spóźnisz, idziemy, bo będzie tłok, bo zabraknie ciepłej wody pod prysznicem... I tak jakoś czasu na dłuższą modlitwę (oprócz jednego, ostatniego razu) jakoś brakowało. Do kościoła, który został wyznaczony na miejsce ciszy, adoracji Krzyża i modlitwy, ani razu nie dotarłam, trudno było też z codzienną Mszą Świętą, a i zmęczenie wieczorami było zbyt duże, by dłużej posiedzieć w kaplicy, którą udostępniły nam kochane siostry. Podczas modlitwy w parafii przeszkadzało mi, marianowi-narzekaczowi, że śpiewy nie były jakoś świetnie przygotowane, ale największą porażką "duchową" było dzielenie w grupach. Zamiast odpowiadać na przygotowane pytania dotyczące wiary i modlitwy, moja grupka opowiadała o swoich krajach i zainteresowaniach. Helloł? No ale, to wszystko czego mi tam brakowało, mogę mieć tutaj, w Toruniu, na miejscu, a Rzymu tu nie mam. Nie było ciszy i refleksji, było natomiast bardzo radośnie. Też dobrze. A i chwile poruszające się zdarzały, jak np. modlitwa z Ojcem Świętym czy wspólne wyznanie wiary wraz z 10 tysiącami Polaków. Tyle dla ducha.

A dla ciała?

Tłum żąda chleba.
O warunkach noclegowych już tu na blogu pisałam. Mogło być lepiej (niektórzy spali na łóżkach!) ale nie narzekałyśmy. Było świetnie. Nie samym spaniem jednak człowiek żyje, istotny bywa też np. pokarm. Jeśli ktokolwiek podróżował kiedyś z moją Mamą, to słusznie spodziewa się, że to, co zapakowała nam jako prowiant na drogę wte i wewte przy odpowiednim racjonowaniu wykarmiłoby 3 osoby przez cały ten pobyt w Rzymie. Mieliśmy więc sporo jedzonka do podjadania, ale nie było to konieczne. Siostry Salezjanki Najświętszych Serc, u których przypadło nam gościć, przygotowywały nam włoskie śniadanka. Wszystkiego było pod dostatkiem. Pierwszego dnia pomyślałam, że to świetne śniadanie - i świeży chleb, i bułeczki, i dżem, i serek topiony, i kawy/herbaty do wyboru, i ciastka, i herbatniki... Super! Czekałam na to, co siostry przygotują następnego dnia, a było to... Dokładnie to samo ;) Nie, nie narzekam. Pojawiały się także jogurty, a my miałyśmy jeszcze zachomikowane serki i kabanosy. Było w porządku. Potem posiłek na Circo Massimo, około południa. 40 tysięcy osób w jednym miejscu... Najpierw pojawiły się pewne problemy logistyczne, ale z każdym dniem było coraz lepiej, szybciej i wygodniej. Dostawaliśmy od razu obiad i kolację. Obiad - zaskoczyło mnie, że nie są to puszki z fasolą, ale paczkowane włoskie jedzenie - lasagne, cukinia w sosie pomidorowym. Bardzo smaczne! I do tego dodatki - 2 bułki, woda, serek, jogurt, owoce, szynka, ciastka, wafelki, jakieś kminkowe przegryzki... Wystarczało, a i różnorodność okazywała się często bardzo sympatyczna. Dwa razy posiłek jadłyśmy u sióstr. Oj, postarały się! Raz było to spaghetti, ziemniaki, frytki i sałatka, a za drugim razem - przystawka, lasagne, kurczak, frytki i sałata, potem jeszcze owoce i ciasto (a na koniec - taneczna impreza z siostrzyczkami!). Trochę dziwiło nas zestawianie tradycyjnych włoskich potraw z frytkami, ale tak samo było w restauracyjce, w której zdarzyło nam się raz posilać. Oprócz tego wszystkiego, chętnie odwiedzaliśmy małe pizzerie z prostokątnymi kawałkami pizzy na wynos. Pychota i niedrogo! Aż nam się zrodził pewien pomysł na biznes na Szerokiej. Nie oparliśmy się też pokusie posmakowania, czy kebab w Rzymie robiony przez Turka smakuje lepiej niż na Kebabowej. Mniej więcej tak samo. I do zanotowania - nigdy więcej nie próbować pieczonych kasztanów oraz puszkowanego mleczka kokosowego!
Cukinia smakuje lepiej niż wygląda.


Rome wasn't built in a day...

Palma u św. Pawła za Murami.
Koleżanka powiedziała mi kiedyś, że co prawda w Rzymie jest mnóstwo zabytków z chyba wszystkich epok historycznych, ale i tak się ich nie zauważa, bo wszystko przyćmiewają relikty starożytności. Ja nie odniosłam takiego wrażenia. W naszej sakralnej pielgrzymce Rzym jawił się przede wszystkim miastem baroku, i to takiego baroku, który da się lubić, przemyślanego, pięknego, wypełniającego prawie wszystkie świątynie.
Fascynujące jest w tym mieście, zwłaszcza w tej starej części, która jednak zajmuje całkiem rozległy teren, że co chwila, za każdym rogiem, widzi się coś wartego obejrzenia. Na początku wchodziliśmy wszędzie, do każdego kościoła. Potem mieliśmy już pewien przesyt zabytków. Co to? Nie wiem. Nie ma na mapie. A jest w przewodniku? Nie ma. To olewamy. I to kurcze smutne, bo każde takie termy, kościół, fragment akweduktu, które tam po prostu sobie stoją i nie zwracają niczyjej uwagi, w jakimś polskim mieście byłyby gigantyczną atrakcją. Prawie jak ojciec Mateusz w Sandomierzu.
Oprócz ilości zabytków Rzym zadziwił mnie także klimatem. Nie spodziewałam się takiej śródziemnomorskości. Podświadomie oczekiwałam czegoś w stylu Londynu, bo to też europejska stolica. A tu - palmy. W zimę. To już mi się w ogóle gryzło. Na dodatek te Mikołaje, świąteczne świecidełka, i pomarańcze, ale na drzewach. Dziwne. Ale miłe, bo miło było powygrzewać się na słońcu. Niestety, w niektórych przerażających turystycznych miejscach było tak właśnie, jak się spodziewałam - szalone głośne tłumy. Czem prędzej uciekaliśmy z takich kłębowisk.
Nie potrafię powiedzieć, czy polubiłam Rzym. Na pewno nie będę chodzić w koszulce I LOVE ROMA. Wiele rzeczy mi się tam spodobało, ale nie ujął mnie za serce taki ogólny klimat miasta. Bardzo dobrze natomiast czułam się w samym Watykanie.
Włoski leniwy krucyfiks.
Jeszcze parę słów o Włochach. Poznaliśmy ich opieszałość, i z całą pewnością stwierdzam, że na pewno nie daliby rady zbudować Rzymu w jeden dzień. Doprowadzała nas ich powolność do szału pierwszego dnia, kiedy czekaliśmy na zakwaterowanie, a ekipie wolontariuszy zajmowało to jakoś straaasznie dużo czasu. Wspaniałym symbolem tego ich lenistwa jest fakt, że we Włoszech Jezus na Krzyżu zawsze ma podpórkę pod nogami. U nas musi sobie radzić bez niej! Naprawdę, jest sporo prawdy w stereotypach o Włochach. Jeśli chcecie historyjek o typowych włoskich zachowaniach, to w ich opowiadaniu (z prezentacją!) wyspecjalizował się Antek. Zawierają one sporo tzw. języka włoskiego-migowego - bo angielskiego raczej nie uświadczysz. Ale idzie się dogadać! Nigdy natomiast nie zrozumiem ich szalonej jazdy samochodem, parkowania na milimetry w dziwnych miejscach, np. na środku skrzyżowania (co drugi samochód obtarty) i systemu świateł na przejściach dla pieszych. O co chodzi z tym żółtym, które trwa tak długo, i na którym zarówno przechodzą piesi, jak i przejeżdżają samochody? Toć to istne szaleństwo! I weź tu człowieku czuj się bezpiecznie!

Następnego dnia tych samochodów nie było, więc UDAŁO IM SIĘ STAMTĄD WYJECHAĆ! Zagadka wyjazdu: JAKIM CUDEM?

Na koniec...

Prawda jest jednak taka, że czułam się tam bardzo bezpiecznie. Opieka naszych Aniołów Stróżów działała bez zarzutu. Nie stało nam się nic z rodzinnej klątwy (podczas Spotkania w Rzymie w  bodajże 1986 r. podczas pierwszych godzin pobytu mojej Mamie skradziono wszystkie pieniądze, a moja Ciocia się zgubiła), i prawie że wszystko nam się udawało. Tak bardzo, że to w moim przypadku aż dziwne...
Tak więc wyjazd zaliczamy do zdecydowanie udanych!

4 komentarze:

  1. To ja grałem ten hejnał Wiktor Wisła NSD Oblaci Markowice

    OdpowiedzUsuń
  2. Eleganckie foteczki ;-) Bardzo ładnie zaprezentowany wyjazd i wspomnienia z niego

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda, że w Rzymie można trafić na wiele ciekawych miejsc i rzeczy ;-) Naprawdę warto go zobaczyć na własne oczy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. inteligentny spam, drogi Tanie loty do Rzymu! ;)

      Usuń