Świąteczne odprężenie i telewizyjna ramówka, choć przewidywalna i powtarzalna, zawsze zachęcają mnie do spędzenia trochę większej ilości czasu przed telewizorem. Dlatego też trzy filmy obejrzane w całości (bo tych obejrzanych fragmentami chyba nie zliczę) domagają się opisania na blogu.
Natomiast przedświąteczne choróbsko i świąteczne odprężenie spowodowały, że również w sprawie literatury mam tu co nieco do napisania, stąd też ten zbiorczy post. (Mam ochotę napisać "pościk". Czyżby to podświadomość sugerowała mi coś w związku z świątecznym obżarstwem?)
Na pierwszy ogień książka Josteina Gaardera Tajemnica Bożego Narodzenia. Dla mnie - powrót do dzieciństwa, bo gdzieś we wczesnej podstawówce czytała nam to Pani Wychowawczyni. Kilka (dwa?) lat temu dostałam własny egzemplarz od Mamy, i postanowiłam, że przy następnym Adwencie będziemy czytać. Adwent przyszedł i przeminął, o książce zapomniałam, przypomniało mi się kilka dni po rozpoczęciu tegorocznego Adwentu. Więc przeczytaliśmy.
Czemu Adwent? A dlatego, że TJM jest tak naprawdę kalendarzem bożonarodzeniowym. Czyta się codziennie, od 1 grudnia, jeden rozdział, a ostatni przypada na Wigilię. Zaczęliśmy co prawda w okolicach Mikołajek, ale udało nam się nadgonić przemijający czas, i dogonić Joachima i pielgrzymów. Motyw kalendarza adwentowego pojawia się też w samej fabule. Opowieści w książce są tak naprawdę dwie. Jedna dzieje się gdzieś pod koniec XX w. Mamy w niej do czynienia z Joachimem i jego rodzicami, którzy zakupują tajemniczy kalendarz, a przy okazji poznają Jana, twórcę kalendarza, i rozwiązują pewną zagadkę. Równocześnie w każdym rozdziale wraz z bohaterami poznajemy drugą historię, opisaną na karteluszkach schowanych w kalendarzu, w której mała Elisabet wyrusza w podróż przez Europę i Historię do Bożonarodzeniowej Nocy w Betlejem. Duży potencjał ciekawej szkatułkowej budowy opowieści niweluje nieco schematyczność rozdziałów (zwłaszcza środkowych; początkowe zachwycają świeżością, a końcowe intrygują, bo chcemy dowiedzieć się, jak to się wszystko skończy). I jeszcze to powtarzanie w rozdziałach tego, co zdarzyło się wcześniej, nawet w dokładnie tych samych wyrażeniach! Nieco działało nam to na nerwy, ale rozumiem zamysł autora - jeśli czytamy książkę głośno (tak jak u nas), to być może po paru dniach dołączy do nas ktoś jeszcze (tak jak u nas), i dzięki takim fragmentom zrozumie, o co w powieści chodzi. Ale jeśli chodzi o rozwiązanie zagadki, to muszę przyznać, że było dla mnie zaskakujące. No i klimat! Fantastyczny klimat Świąt. Aż się zaczęliśmy zastanawiać, czy to nie dzięki codziennemu rytuałowi wspólnego czytania aż tak czekamy w tym roku na Święta.
Druga książka, którą ostatnio skończyłam czytać, to Dziedzictwo Christophera Paoliniego. Czwarta część całego cyklu, albo też pierwsza część czwartego tomu, jak kto woli. Przeczytana bardzo szybko, szybciej niż chociażby Brisingr. Nie wiem na ile to zasługa coraz lepszego stylu Paoliniego, a na ile faktu, iż była sporo krótsza (bo to w końcu tylko 1. część 4. tomu). Jeśli chodzi o okładkę - jak widać cały czas wykorzystują schemat na okładce musi być smok (nawet jeśli w ogóle się w książce nie pojawia). Ponownie widać spore wpływy prozy Rowling. Eragon, tak jak i Harry, staje się Wybrańcem, ale i dowódcą wszystkich z nim sprzymierzonych. Przed ostatecznym starciem musi odbyć samotną podróż w poszukiwaniu czegoś (HP - horkruksy), i to coś może pomóc mu wygrać. I w tym momencie rozstajemy się z Eragonem. Chociaż momentami gubiłam się nieco w fabule (bo czytałam w dość kiepskim stanie zdrowia) to muszę przyznać, że nie mogę się doczekać ostatniego tomu. Mimo iż chyba wszyscy dobrze wiemy, jak to się zakończy...
No i filmy. Na pierwszy ogień Listy do M. (to rzecz jasna jeszcze nie w telewizji, za to w najsłabszej jakości w jakiej kiedykolwiek oglądałam film). Porównania z Love Actually na pewno nie wyjdą na dobre naszej rodzimej produkcji. Mamy mniej wątków, no i są bardziej komediowo-romantyczne, co filmowi nie wychodzi na dobre (a one wszystkie wychodzą na dobre, bo kończą się cukierkowo). Muszę jednak przyznać, że (bodajże) dwa zakończenia były niespodziewane, jak na przykład z obowiązkowym wątkiem homoseksualnym. Sporo naiwności, sporo irytacji (ten wychowywany przez wrażliwego wdowca Kostek powtarzający co i rusz jakieś wydumane przekłamane dane procentowo-ułamkowe, które niby zobaczył w telewizji i internecie - dość błyskotliwe jako osobny żarcik, ale nie wtedy, kiedy ten sam pomysł jest powtarzany co chwila), ale za to aktorzy w filmie zabawnie upadali na lodzie. Ale rozumiem, że producenci mogli zachwalać ten film mówiąc, iż to pierwsza komedia romantyczna, której nie trzeba się wstydzić - w porównaniu do innych polskich dokonań jest całkiem nieźle.
Po drugie, Holiday. Tytuł dla mnie brzmi bardziej wakacyjnie niż świątecznie (wina złego nauczania języka polskiego w szkołach!), a okazało się, że to całkiem świąteczny film. Ponownie motyw przeplatanych wątków - aczkolwiek tylko dwóch (mimo to, ciekawa sprawa - czemu świąteczne komedie romantyczne nie mogą skupić się na jednej historii? Muszą pokazać, że ta cała miłość spotyka każdego z nas, nie tylko jedną parę?) Ponownie, jak i w Listach do M., mamy tu wątek wrażliwego wdowca, mimo iż na początku wydaje się zapijaczonym singlem uprawiającym przygodny seks przy każdej nadarzającej się okazji. Kolejna ciekawa sprawa - filmowe kobiety lecące na wrażliwych wdowców. Za to w jakże pięknej scenerii! Zakochałam się w angielskim domku Iris - niczym chatka Gilmorek, ale jakaś jeszcze fajniejsza. Mimo to, druga historia bardziej przypadła mi do gustu - dwoje zranionych ludzi, uwikłanych w poprzednie związki, jakoś tak bez nadmiaru namiętności, za to z uroczym staruszekiem-scenarzystą. No, w sumie to cały film bardzo uroczy i sympatyczny (chyba zasługa dobrej obsady), ale jednak zbyt optymistyczny i mało realistyczny. Typowy świąteczny wprowadzacz w dobry nastrój.
Na koniec - Happy Feet - Tupot małych stóp. Ciekawy pomysł na pingwini musical z dobrym dubbingiem i świetną animacją przywodzącą na myśl film przyrodniczy. Mamy historię pingwinka Mambo, który nie umie śpiewać, ale za to świetnie tańczy. Niestety, to śpiew jest w populacji pingwinów tym, co wyznacza status w ich stadzie. Mambo jest więc wyszydzanym odmieńcem. Z filmu wynika jednak, iż nawet gdy jesteś inny, i wszyscy się z ciebie nabijają, to i tak masz prawo do bycia tym, kim chcesz, a może nawet znajdziesz miłość i zostaniesz bohaterem. Miłe przesłanie dla odrzucanych dzieciaków.
Podczas oglądania tej bajeczki gdzieś w głowie tłukło mi się spostrzeżenie, że można by na podstawie Happy Feet poopowiadać trochę o odtwarzaniu dominującej ideologii (zboczenie studentki dziennikarstwa i kulturoznawstwa?) Po pierwsze, mamy tych okropnych ludzi, którzy zaśmiecają naturalne środowisko zwierząt, powodując, że biedne pingwinki nie mają dla siebie ryb, no i odbija im, kiedy zaplątają się w śmiecie. Po drugie, mogłabym się też pokusić o stwierdzenie, że film stawia w złym świetle religijność - bo tylko stare, nie idące z duchem czasu, niesympatyczne pingwiny zalecają, by prosić bogów o pomoc w rozwiązaniu problemów.
Tak, z pewnością mam jakieś zboczenie...
Wesołych Świąt! I błagam, tylko bez "święta, święta i po świętach". Obawiam się, że znowu zarzucą nas tym sfatygowanym, wytartym frazesem, i zaczną już dzisiejszego wieczora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz