I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

niedziela, 28 kwietnia 2013

wanted niekoniecznie

Wanted: Ścigani, reż. T. Bekmambetow.

Powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie obecność Jamesa McAvoya w tym filmie, to bym go nie obejrzała. I chyba tylko dla McAvoya było warto (zwłaszcza dla McAvoya bez koszulki?) Gra on całkiem dobrze (bo to McAvoy!) takiego trochę Petera Parkera, absolutnego nieudacznika, który nagle dowiaduje się, że ma niesamowite zdolności do zabijania, po ojcu, który należał do legendarnego tkackiego bractwa skrytobójców, został zamordowany, i trzeba go teraz pomścić. Rozpoczyna szkolenie, zupełnie absurdalne, podczas którego wielokrotnie pokazuje się nam, jak nauczyciele biją go do nieprzytomności, aż twarz będzie spływać mu krwią. Albo jeszcze rzucają w niego półtuszami wieprzowymi/wołowymi, zawieszonymi na haku niczym worek treningowy. Nie rozumiem tego rzucania mięsem w miejscu, które przecież miało być warsztatem tkackim, a nie masarnią. Nie rozumiem też tego niepotrzebnego epatowania przemocą, no ile można. Potem akcja nieco się komplikuje, na zasadzie słynnego filmowego tekstu no, I am your father, na końcu strzelaninka (z podkręcaniem kul, to specjalność tego filmu), a na samym końcu McAvoy wyjawia, że może nie do końca wszystko mu wyszło tak jak by chciał, ale przynajmniej zrobił coś ze swoim życiem. No pewka, ze warto robić coś ze swoim życiem, ale nie byłabym taka pewna, czy dokładnie w ten sposób.
Momenty walki z tymże właśnie podkręcaniem kul, unikania zderzenia z tunelem siedząc na dachu rozpędzonego pociągu, łapaniem do rozpędzonego auta stojącego na parkingu kolesia (w filmiku poniżej - 1:09, polecam), przelatywaniem autem nad innym autem i zabijaniem gościa przez szyberdach (bo okna w samochodzie były kuloodporne) - absurdalne do wybuchu śmiechu.
Za to całkiem ciekawe formalnie momenty, w których przypadkowe napisy coś mówią bohaterowi (może nawet - przekazują kod, tak jak i krosna przeznaczenia z kodem zawartym w tkaninie?) - np. bankomat domagający się kliknięcia "correct" i potwierdzenia, że jest się ciotą; reklamy w supermarkecie "skorzystaj z szansy" w momencie, gdy akurat mamy szansę uciec przed szaleńcem z pistoletem, czy układające się w urocze "fuck you" klawisze klawiatury komputerowej tuż po tym, jak bohater wyrżnął ową klawiaturą w gębę nielubianemu koledze z pracy... Tak, to też mnie bawiło.
Mimo tych wszystkich absurdów broni się James McAvoy, Morgan (Morgan!) Freeman i Angelina Jolie. Zwłaszcza Jolie była jakoś tak uroczo naturalna w niektórych scenach. Ogółem szału nie ma.

sobota, 27 kwietnia 2013

żjśchpdp zanussiego.

Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową Krzysztofa Zanussiego zupełnie mnie zafascynowało. Choroba nowotworowa i odchodzenie to temat, który bardzo mnie porusza, to dla nas wciąż świeża sprawa. Dla genialnego Zapasiewicza to też był aktualne... Świetna postać. Absolutnie prawdziwa. Uwielbiam jego hardość i ostre poczucie humoru. Kurczowo trzyma się życia, ale bez histerii, poszukuje do końca. Swoją drogą, bardzo przypominał mi profesora Zbigniewa Religę, gdyby nie wcześniejszy niż choroba Religi moment realizowania filmu nikt by mi nie powiedział, że wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń jest przypadkowe.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

porządny Lincoln

Lincoln, reż. S. Spielberg

Tak coś mi się wydaje, że Lincoln Spielberga to kawał porządnego kina. Prawda, że nie fascynuje nas tak jak obywateli Stanów Zjednoczonych przedstawiona tam historia - bo i oni nie będą tak emocjonalnie podchodzić np. do Katynia Wajdy. Dla nich słowa: proklamacja, poprawka, abolicja, demokraci są częścią tożsamości (albo może bezpieczniej będzie rzec, iż powinny być). Dla nas nie jest to wszystko aż tak ważne. Ale film porządny. Chociaż bez umiaru przydługi.
I'm so Lincoln.
Daniel Day-Lewis i Tommy Lee Jones odwalili kawał pięknej aktorskiej roboty. Nie dziwi mnie Oscar dla Lewisa, a i Tommy Lee bardziej zasłużył na statuetkę niż Christoph Waltz (chciałam napisać: niż Hans Landa, i to jest powód). Lincoln do Lincolna podobny, o uroczym absurdalnym poczuciu humoru. Trochę stereotypowy, część jego kwestii brzmi nienaturalnie retorycznie i jeszcze to wplatanie wszędzie historyjek... No ale tego wymaga chyba pokazywanie postaci historycznej. Niby nie jest typowym dobrym rządzącym, którzy przy okazji sprawdza się też jako głowa rodziny, nie jest perfekcyjnym wytworem speców od PR-u, bo mamy ten cały konflikt z żoną i w ogóle nieudane małżeństwo. Ale gdy wszyscy w Izbie głosują nad sprawą jego życia, on ogląda z synem książkę o robakach. To trochę przesada. Zbyt patetyczno-nachalne, i mało prawdopodobne.
Fabuła z zbieraniem głosów na plus, i ciekawe zakończenie wątku Stevensa z odkryciem jego motywów. W końcówce filmu zabrakło mi jakiegoś wyjaśnienia dotyczącego zamachu na prezydenta. Może w Stanach rzeczywiście zupełnie tego nie potrzeba (wątpię), ale tutaj mimo wszystko przydałaby się chociaż plansza z napisem, kto i dlaczego go postrzelił. Także dla porządnego akcentu kończącego film.
Szkoda niewykorzystania potencjału Josepha Gordona-Levitta (dlaczego oni wszyscy mają trójczłonowe imiono-nazwiska?). Ten aktor nas prześladuje. Czegokolwiek byśmy ostatnio nie oglądali, zawsze gdzieś tam czai się Joseph Gordon-Levitt. Nawet wczoraj, gdy w czasie przerwy reklamowej w Ocean's Twelve włączyliśmy TVP1, był tam on. 13-letni Josephek Gordon-Levitt w filmie Święty związek, i już w ciągu tych kilkunastu minut tego filmu miał do zagrania więcej niż w Lincolnie. A szkoda.
Swoją drogą, spodziewałam się cały film jakiejś aluzji co do tego, że ci, o których prawa walczy Lincoln, teraz zasiadają nawet na jego fotelu. A tu nic. Na miejscu Spielberga nie mogłabym się powstrzymać.

niedziela, 21 kwietnia 2013

requiem przeciwko narkotykom

Requiem dla snu, reż. D. Aronofsky

Oczekiwania? Coś bardzo mocnego, co zmieni moje życie - bo takie są opinie o tym filmie. Och, tak dobry, tak wstrząsający, tak psychodeliczny. A można by podsumować go po prostu słowami z To właśnie miłość:
Don't buy drugs. No bo po prostu film pokazuje, jak zgubne w skutkach jest branie narkotyków. Tylko że w powyższym filmiku mamy potem ten fenomenalnie przezabawne dokończenie tekstu, prawda? A Aronofsky'emu jak zawsze brakuje poczucia humoru, i wszystko jest śmiertelnie poważne. Mnie tam warcząca lodówka bardziej bawi niż przeraża. Film dobry, ciekawy formalnie z tymi wideoklipowymi sugerującymi różne rzeczy migawkami, ale czy aż tak fenomenalny jak się mówi, to bym nie powiedziała... Ale muzyka na pewno tak. Requiem w tytule filmu zobowiązuje!


W następnym odcinku - Lincoln

piątek, 19 kwietnia 2013

Mroczny rycerz powstaje, komiksowe blogerki i Matka Teresa, czyli post zbiorczy.


film.wp.pl / Ktokolwiek usłyszy, jak A. parodiuje głos Batmana,
już nigdy nie będzie go traktował poważnie. Batmana. Nie A.
Mroczny Rycerz powstaje Christophera Nolana to film trochę przydługi. No i ma ten sam mankament, który dostrzegłam też w Batman: początek – brak Heatha Ledgera w roli Jokera. Tom Hardy i jego Bane nie ma tej klasy, którą prezentował nam Joker, no niestety. I tak trzeba się cieszyć, że Nolan ma rozsądek i nie zdecydował się mimo śmierci aktora powrócić do postaci Jokera. W pozostałych rolach: Gary Oldman, Morgan Freeman i Michael Caine zawsze spoko, ale też nie byli tak awesome jak w poprzednim filmie. Kobieta-Kot w wykonaniu Anne Hathaway niestety zupełnie mi nie odpowiada, Hathaway pasuje do niewinnych dziewcząt, które sprzedają włosy, by uratować córeczkę, a nie do przebiegłych zwinnych oszustek w kocim przebraniu. Marion Cotillard znowu przerażająca jak w Incepcji, a Joseph Gordon-Levitt znów fantastyczny jak w Incepcji. Do tego gościa świetnie pasują właśnie takie role. Sam Batman trochę rozmemłany. I chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego on mówi tym kretyńskim głosem, a teraz jeszcze i Bane, bardzo mnie to bawi i sprawia, że nie traktuję ich poważnie… Gorszy niż Mroczny Rycerz, lepszy niż Iron Man.

Oglądaliśmy ten film z NJMŁ 16 kwietnia. Skończyliśmy przed północą, odłączyliśmy kabelek HDMI od telewizora, i włączyło nam się TVN24. W filmie szaleniec terroryzuje miasto Gotham i m.in. podkłada bomby pod boisko i detonuje je podczas bardzo ważnego meczu rugby czy też innego futbolu amerykańskiego. W tym samym czasie w telewizji pokazują to, co dzieje się w Bostonie, gdzie jakiś szaleniec podłożył i zdetonował bomby w okolicy mety bardzo ważnego maratonu. Przerażające.

Było się ostatnio też na spotkaniu z komiksowymi blogerkami, Revv z Tak Bardzo Źle i Iloną Kobietą Ślimakiem z Chaty Wuja Freda. Nawet mi obie panie narysowały muchy! A relacja ze spotkania tutaj, naKulturalnym Toruniu.

Przeczytałam różnymi skokami Wszystko zaczyna się od modlitwy. Rozważania Matki Teresy o życiu duchowym dla wyznawców wszystkich wiar. Zbiór krótkich cytatów, inspirujących, często powtarzających w zasadzie to samo, ale może to i dobrze, to, co powtarzane po wielokroć, lepiej zapada w pamięć. Cisza, modlitwa, miłość względem bliźniego.
Owocem modlitwy jest wiara; owocem wiary jest miłość; owocem miłości jest złużba; owcem służby jest pokój".
Mam tylko zastrzeżenia do tego podtytułu "dla wyznawców wszystkich wiar". Kiepski chwyt marketingowy. No bo czy rzeczywiście do wszystkich wiar możemy odnieść, dla przykładu:
Zaczynaj i kończ dzień modlitwą. Zbliż się do Boga tak jak dziecko. Jeśli trudno ci sie modlić, możesz mówić: "Przyjdź Duchu Święty, prowadź mnie, strzeż mnie, oczyść mój umysł, bym mógł się modlić".

czwartek, 18 kwietnia 2013

Imagine all the people sharing all the world...

Imagine, reż. Andrzej Jakimowski

Najnowszy film Andrzeja Jakimowskiego to co-produkcja polsko-francusko-portugalsko-brytyjska. Tytuł zostawiono po angielsku. Nie do końca rozumiem, dlaczego - coś na zasadzie Wyobraź sobie mogłoby być odpowiednie. Tytuł angielski niewiele mówi i zniechęca osoby, które mogłyby wybrać się na ten film, a są na przykład z nieanglojęzycznego starszego pokolenia. Znając jednak naszych dystrybutorów i ich szalone pomysły dotyczące tłumaczeń tytułów, moglibyśmy otrzymać coś na kształt "Pod słońcem Portugalii" albo "Niewidomi w Lizbonie", co powodowałoby skojarzenia z innymi filmami. Zupełnie niepotrzebnie, bo Imagine to film zupełnie unikalny.
Myślę jednak, że polski reżyser nie pozwoliłby na zmasakrowanie tytułu. W każdym razie, mamy Imagine, co spowodowało, że jak myślę o tym filmie, chodzi mi po głowie piosenka Johna Lennona. Imagine all the peolpe sharing all the world... A film opowiada o tych, którzy części świata nie mogą z nami dzielić. Są niewidomi. Nie zobaczą świata. Mogą go jednak doświadczać na  inne sposoby. Próba pokazania w filmie tego, czego nie widać, sprawia, że jest on naprawdę nietypowy.
polskieradio.pl
Do kliniki dla niewidzących leżącej w Portugalii, w Lizbonie, nad Oceanem Adriatyckim, przyjeżdża nowy nauczyciel, Ian. On też nie widzi. Prowadzi z dziećmi zajęcia, mające nauczyć je orientacji przestrzennej. Jego metody są niekonwencjonalne, zamiast typowej białej laski, do której jesteśmy przyzwyczajeni, używa metod znanych nam raczej z... lekcji biologii na temat zwierząt. Jak nietoperze czy delfiny orientuje się, gdzie są przeszkody po tym, jak odbijają dźwięki, wyczulony słuch i bystrość umysłu pozwalają mu na prawie że normalne postrzeganie świata. Jego metody są kontrowersyjne, często zdarzają mu się różne wypadki, chodzi poobijany i podrapany, jednak - nie poddaje się i żyje po swojemu. Zresztą, kontrowersyjny jest też on sam. Mimo że w filmie w zasadzie naprawdę niewiele się dzieje (zrezygnowano nawet z obowiązkowego wątku miłosnego, został tylko delikatnie zasygnalizowany, i nie wiemy czy się rozwinie czy nie), trudno nawet mówić o fabule czy opowiadanej historii, to jednak widzów szalenie intryguje właśnie tożsamość głównego bohatera. Zdecydowanie jest on postacią niejasną, nie wiadomo, czy można mu zaufać, i sądzimy tak zarówno my, jak i pozostałe postaci z filmu. I do samego końca filmu kwestia ta nie zostaje wyjaśniona.
Film jest najzwyczajniej w świecie ładny estetycznie. No, wiadomo, Portugalia, ciepłe klimaty, ładne okolice. Twórcom udało się uciec od sztampowego sposobu pokazywania urokliwego miasta - nie mamy tu chyba wcale żadnych typowych, widokówkowych obrazeczków. Większość filmu dzieje się w zamkniętym ośrodku dla niewidomych, w byłym klasztorze, odgrodzonym od reszty świata murem. Bardzo symbolicznie. Za murem - niebezpieczny świat, gdzie na każdym kroku na niedowidzącego czyhają najróżniejsze pułapki. Ale jednak - świat, prawdziwe życie. To, które postuluje Ian. W ośrodku natomiast - bezpieczne, pozbawione przeszkód podwórze, puste korytarze, personel gotowy na to, by w każdej chwili odciągnąć podopiecznego, jeśli zbyt blisko podejdzie do klombu z różami, których kolcami można się poranić. Brak samodzielności. Dzieciaki, którymi zajmuje się Ian, chętnie odkryłyby to, co znajduje się poza murem. Grają je (świetnie!) rzeczywiście niewidomi młodzi aktorzy. Wielokrotnie pokazane są ich niepatrzące oczy. Tak, jak mogłoby to zostać sfilmowane w reportażu czy dokumencie o ośrodku dla niewidomych. W jakiś dziwny sposób sprawia to, że ufam twórcom filmu, wierzę w historię, do której zaangażowali osoby mogące być bohaterami takiej opowieści.
Ciepły, ale nie przesłodzony film, podejmujący ważny temat niepełnosprawności, ale bez grzebania w mrocznych zakątkach ludzkich dusz i beznadziei tego świata. Z humorem, ale nie prześmiewczo. Ładny wizualnie, ale i ścieżka dźwiękowa zasługuje na uznanie. Razem z bohaterami wsłuchujemy się w dźwięki otaczającego świata, próbując odgadnąć, jak daleko jest nadjeżdżający samochód, i co oznaczają stuki dochodzące z podwórza. Mimo iż widzimy, sami zaczynamy zwracać uwagę na dźwięki, czego dowód miałam tuż po wyjściu z kina. Wróciłam do domu i nie mogłam znaleźć kluczy. Zamiast patrzeć do torby, potrząsnęłam nią - a słysząc znajomy metaliczny odgłos, mogłam odetchnąć z ulgą, i aż się zdziwiłam, że zaczęłam stosować metody Iana we własnym życiu. Film polecam. Chyba że jesteście wielkimi fanami kina pełnego akcji, a sceny bez wybuchów uważacie za zmarnowane - to wtedy możecie sobie odpuścić.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

33 sceny z życia Iron Mana w Schizopolis

Oglądam ostatnio filmy jak szalona. Tzn. - bardzo dużo, jak na mnie. Po prostu. Zaczęłam je też na nowo oceniać na filmwebie, ha. Jest ich tak dużo, że nie nadążam ze spisaniem wszystkich moich refleksji na ich temat, więc tylko takie oto krótkie opisiki.
Klub Filmoznawczy puszczał na wydziale Schizopolis Stevena Soderbergha. Niezła schiza. Co za dziwny, dziwny film. Tak dziwny, że w pewnym momencie zaczął mnie bardzo bawić. Bohater w trzech różnych wcieleniach, absurdalne sytuacje, absurdalne postacie, absurdalne sceny nie wiadomo skąd. No ciekawie. I dziwnie.
Iron Man, reż. John Favreau. Bo nigdy nie widziałam, bo obudziło się we mnie ostatnio jakieś zainteresowanie superbohaterami (dziś - Mroczny Rycerz Powstaje bodajże!), bo zdaje się być dość kultowy, bo Robert Downey Jr. na zdjęciach w internecie wygląda świetnie, bo akurat puszczali w telewizji. Rozczarowanie. Ani Downey nie robił na mnie wrażenia, ani Gwyneth Paltrow, mimo iż ją lubię, ani historia mnie nie zainteresowała, no w ogóle nic. Nie chwyciło.
http://www.thepursuitofsassiness.com/ Patrzy zachęcająco i mówi: "No weź, obejrzyj Iron Mana! Będzie fajnie!". Nie wierzcie facetom. 
33 sceny z życia M. Szumowskiej, w ramach szukania polskiego filmu do analizy na pracę zaliczeniową. Co to za absurdalny pomysł z tym dubbingiem, to ja nie wiem. I znowu, historia nie chwyciła. Motanina głównej bohaterki z facetami jakaś taka dziwna i nieprzekonująca, ale zdecydowanie na plus ciekawe pokazanie śmierci członka rodziny, obdartej z ciszy, spokoju i powagi, z absurdalnym, ale zabawnym podejściem do ostatniego namaszczenia. Na plus również muzyka, zwłaszcza w przerwach między scenami. To w ogóle chyba moje ulubione fragmenty filmu. Szału bez.

Na dniach - nieco więcej o widzianym wczoraj w kinie Imagine, pewnie i o Mrocznym Rycerzu, no i Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, o ile dokończymy na zajęciach. Jeśli nie, to koniecznie sama obejrzę końcówkę. Bo chyba chyba zachwycił mnie ten film!

sobota, 13 kwietnia 2013

recenzjo-relacja "Królowej ciast:

'Teatrowania ciąg dalszy - tym razem, znowu w związku z zajęciami z analizy dzieła teatralnego, poszliśmy na  "Królową ciast" w Horzycy, a następnie na spotkanie z twórcami przedstawienia. A było tak, o. Klik.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Mroczny Rycerz i jego Źródło: Batman: Początek (zagmatwałam.)

W tym odcinku: Mroczny Rycerz, reż. Ch. Nolan, Batman: Początek, reż. Ch. Nolan, Źródło, reż. D. Aronofsky.

Miałam do obejrzenia Batmany i Źródło, w ramach przygotowania się do zajęć. Przypuszczałam, że bardziej do gustu przypadnie mi Źródło, no bo Hugh Jackman, bo ciekawa potrójna fabuła, bo taki normalny film, a nie jakieś chłopięce bijatyki superbohaterów, za którymi nie przepadam. A tu proszę, zaskoczenie. Bo Batmany podobały mi się dużo bardziej.

W ciągu dwóch dni zobaczyliśmy z braćmi Mrocznego Rycerza i Batman: Początek. Właśnie w takiej, niechronologicznej kolejności. Przy Mrocznym Rycerzu miałam wrażenie, że film ten powstał po to, aby świetni aktorzy mogli pokazać, jacy są awesome. Na plakatach powinno być hasło: Christian Bale, Gary Oldman, Morgan Freeman, Michael Caine, and Heath Ledger being awesome.
We are awesome. http://static.guim.co.uk/

I najsłabszy na tej liście jest Bale, brakuje mu luzu. Freeman i Caine idealnie spisują się w drugoplanowych rolach starszych panów z jajami. Gary Oldman jest fenomenalny. Niby nic, a w każdej scenie jest świetny, nie wiem jak on to robi! No i Joker. Heath Ledger. Wow, wiadomo. Genialna rola, z tym przerażającym wzrokiem, wkurzającym mlaskaniem i charakterystycznym sposobem chodzenia. Heath Ledger tak nie chodził. Tak chodzi tylko Joker. Patrząc na Oldmana, myślałam: O jaa, Gary Oldman jest super. Patrząc na Ledgera, myślałam: O jeny, Joker jest przerażający, ale i świetny!
ach!

I aż czułam wyrzuty sumienia, że taki degenerat wydaje mi się tak fascynujący... Chociaż większą sympatią pałam jednak go postaci Oldmana, nie wiedzieć czemu (ale mogliby mu darować tę końcową patetyczną przemowę) I naprawdę, nie sądziłabym nigdy, że tak bardzo wciągnie mnie historia konfliktu Batmana i Jokera.

A następnego dnia Batman: Początek, gdzie mamy jeszcze Liama Neesona, którego, jak wiadomo, również bardzo lubię. Ale... Nie w tym filmie. Czarny charakter nie wyszedł panu zbyt dobrze, panie Neeson. Proszę nadal po ojcowsku szukać córki i zajmować się przybranym synem, bohatersko zasługiwać na medal Sprawiedliwy wśród narodów świata, ewentualnie szkolić Rycerzy Jedi, ciemne charaktery zostawmy... Ledgerowi? Ech.
Ten film aż tak mnie nie wciągnął. Przede wszystkim - główny konflikt. Cillian Murphy był jakiś taki śmieszny, i to on wygląda jak student, a nie na siłę odmładzany słabą fryzurą Bale gdzieś tam na początku filmu. Zdecydowanie Mroczny Rycerz podobał mi się bardziej. Może dlatego, że po tych dwóch filmach byłam już nieco zmęczona konwencją, estetyką, hałasem i strzałami, może dlatego, że po pierwszym sukcesie twórcy mogli jeszcze bardziej rozwinąć nietoperze skrzydła. A może dlatego, że w Początku brak fenomenalnego, hipnotyzującego Jokera. 
I na razie nie mam ochoty na Mroczny Rycerz powstaje. Ale kiedyś - bardzo chętnie. Swoją drogą, zerknęłam na listę płac. Jeny, Nolan naprawdę przywiązuje się do aktorów!

No i Źródło. Z Aronofsky'ego widziałąm do tej pory, oprócz Źródła, tylko Czarnego Łabędzia, i filmy te wydały mi się bardzo podobne. Oba jakieś takie przerażające, dziwnie płytko metafizyczne na siłę, szaleńcze, po których końcówce na usta ciśnie mi się: yyy? Źródło kojarzy mi się bardzo z Drzewem Życia T. Malicka. Bo samo drzewo życia, bo relacje rodzinne, bo opowieść na kilku płaszczyznach, bo dziwne metafizyczne kosmosy i inne takie medytacje. Nie kupuję tego. Połączenie historii konkwistadora i królowej Izabeli z opowieścią o małżeństwie doktora i jego śmiertelnie chorej żony jeszcze wypadło ciekawie, ale jak doda się do tego łysego Jackmana medytującego kosmiczną podróż do drzewa, to robi się kiepsko. A samo zakończenie jest już bardzo, bardzo słabe, jak nieudana próba nakręcenia czyichś narkotycznych wizji, ale z serii tych dołujących i negatywnych. Filmu nie ratuje nawet fakt, iż Jackman-doktor jest bardzo uroczy. Niestety, jeśli Jackman nie jest groźny albo wesoły, to ma tylko jedną minę, i obawiam się, że teraz w każdym filmie z nim będę zwracać uwagę tylko na to.
Mniej więcej taką. Tylko że tu nie widać, że wtedy mu się tak marszczy czoło.
Widząc źródło, Joker klaskałby ironicznie. Brawo, bardzo słabe.

niedziela, 7 kwietnia 2013

a celebrity, that means somebody everyone knows

Temat jest już, na szczęście, nieco przebrzmiały. Chociaż pewna nie jestem, może ktoś wciąż karmi nim pudelki? Zerkam. Dawno tam nie byłam, za moich czasów Pudelek.pl wyglądał inaczej... Och, trzeba było nie wchodzić. Naprawdę, nie chciałam wiedzieć, że Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy mają czas na seks. Dobrze natomiast, że dzięki tej krótkiej wizycie dowiedziałam się, iż moje zażenowanie spowodowane widokiem Zbigniewa Zamachowskiego w roli prowadzącego telewizji śniadaniowej z Moniką Richardson (Jeju, ludzie, i w pracy razem? To się może źle skończyć) można tłumaczyć tym, że był to jego pierwszy występ w tej własnie roli. Nie, chwila. Owszem, był tam bardzo kiepski, ale chyba jednak moje zażenowanie tyczyło się nieco czego innego. 1)Zamachowski 2)Kieślowski 3)Trzy kolory: Biały 4)Kawa czy herbata. Wykreśl to, co nie pasuje.
Zboczyłam z tematu. Miałam sprawdzić, czy nadal pojawiają się tam newsy o Waśniewskich, mamie Madzi, Katarzynie W. Na stronie głównej - 3 wzmianki. A więc nadal.

A ja chciałam tylko napisać, że podczas słuchania soundtracku do Chicago nagle przyszło mi do głowy, jak bardzo piosenka Roxy (i poniekąd jej postać w ogóle!) pasują do Katarzyny W.
The name on everybody's lips
Is gonna be Roxie

I'm gonna be a celebrity
That means somebody everyone knows
They're gonna recognize my eyes
My hair, my teeth, my boobs, my nose

Who says that murder's not an art?

sobota, 6 kwietnia 2013

Moja percepcja Incepcji

Incepcja, reż. Ch. Nolan

Incepcja to kolejny film o sporym potencjale memotwórczym. Odnoszę jednak wrażenie, że część tych memów została stworzona przez ludzi, którzy o filmie tylko słyszeli (wieesz, taki super film, z DiCaprio, że jest sen w śnie, który jest snem, który jest snem...), i uważają, że słowo "incepcja" oznacza zjawisko matrioszki, powstają więc memy takie jak te. Drodzy Internauci, robicie to źle. Incepcja polega na tym, że zaszczepiamy w czyimś umyśle jakąś ideę. I właśnie tego próbują dokonać bohaterowie filmu Christophera Nolana, chociaż sprawa nieco się komplikuje i wymyka z ich rąk, co nadaje akcji niesamowitego tempa.
http://modaija.pl/ Obsada i konstrukcja głównych bohaterów to niewątpliwie plus tej produkcji. Nawet dla kogoś, kto nie przepada za Leo.
Właśnie po to powinno się robić kino epickie. Pokazywać niesamowite światy i niesamowite historie, które normalnie nie mogłyby się wydarzyć. W moich małych własnych szufladkach wkładam sobie Incepcję gdzieś pomiędzy Avatara a Matrixa, co dla mnie samej jest zaskoczeniem. Spodziewałam się raczej czegoś w stylu Pięknego umysłu.
Idea wspólnych snów i wkradania się w ten sposób do czyjejś podświadomości robi wrażenie. Sposób, w jaki pokazali ją filmowcy, również. Muszę się jednak przyznać, że nie wszystko w tym filmie było dla mnie zrozumiałe, nieco gubiłam się w zagłębianiu w kolejne poziomy snu, nie snu, limbo, śmierci i rzeczywistości. Jednakowoż, w przyglądaniu się światu przyjmuję, że nie wszystko muszę rozumieć, w filmie też nie wszystko. Tak jest łatwiej. Ale tak naprawdę to nie wiem, czy to ja jestem tępawa, czy też sam koncept był nie do końca jasny... Nieważne, oglądało się i tak świetnie.
Plusem na pewno jest genialna grupka głównych bohaterów. Oj dają radę, bo to porządni aktorzy są! Dwie główne role kobiece grają aktorki znane mi z ról w filmach Allena. Co do Marion Cottilard (kobiety nieco z innego świata gra świetnie!), to od razu wiedziałam, skąd ją kojarzę, Ellen Page zajęła mi trochę dłużej (no jak to od Allena, tamta jest od Allena, pewnie mi się zlały w jedno...) Do dwóch pięknych pań dodajmy kilku fajnych facetów, i ogląda się naprawdę miło! Również ze względu na umiejętne połączenie wciągającej, nietypowej akcji z zagłębianiem się w podświadomość z rodzinną tragedią. Bez wciskanego na siłę wątku romantycznego, z intrygującym zakończeniem. Dawno nie widziałam tak dobrego filmu.

A i śniły mi się po nim jakieś dziwne rzeczy...

Incepcja obejrzana w związku z przeglądem filmów Nolana i Aronofsky'ego w związku z zajęciami na ich temat w najbliższy poniedziałek na fakultecie z kina amerykańskiego po '89 roku. Na dniach można się więc także spodziewać tutaj Źródła i Mrocznego Rycerza.

piątek, 5 kwietnia 2013

- Co tam? - Can't stop!


Parę tygodni temu zobaczyłam linkowany na fejsie nowy teledysk zespołu Hey, i bardzo skojarzył mi się z innym, znanym prawie że na pamięć wideoklipem...

Uważam, że teledysk Red Hot Chili Peppers do piosenki "Can't stop" powinien być linkowany w wikipedii pod hasłem "totalny odpał". Idealnie wpisuje się w to wyrażenie. Zbiór różnych happeningowo-perfomatywnych (huhu!) scenek, z których każda jest absolutnie dziwna. Od początkowego rajdu przez wielką żółtą rurę, który to fragment fenomenalnie współgra z gitarowym intro (to intro to w ogóle dla mnie jeden z najulubieńszych fragmentów muzycznych wszechczasów), popierz bieg z lampami, taniec kartonów, wkładanie butelek między nogi, obracanie śmietnikiem, śpiewanie w śmietniku lub też stawanie na głowie włożonej do śmietnika... Nie wymienię wszystkich pojawiających się tam motywów, ale na uwagę zasługuje jeszcze przebranie się w srebrny namiot, zamurowanie kolegi w ścianie i granie na gitarze z wielką głową hipopotama (obecna moda na głowę konia nie jest taka fajna), wkładanie sobie cienkopisów do uszu i markerów do nosa, lub obsypanie gitarzysty setkami marshmallowsów (kawałkami waty?). No odpał totalny. Tak totalny, że najbardziej dziwi mnie, kiedy Flea po prostu patrzy spokojnie do kamery.

I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że teledysk Hey do utworu "Co tam?" był inspirowany tymże właśnie teledyskiem, jednak stopień odpału jest tu dużo mniejszy. Już pierwsze ujęcia z lampami wyglądającymi jak te, którymi wymachują panowie z RHCP.
Mamy też chociażby motyw różowej koszuli i wieszaków,

i błyszczących folii...
Niektóre motywy - no jakby żywcem wyjęte!

Tylko że no, u Heya z mniejszym jajem. Czego wymaga i charakter piosenek, i charakter zespołów. RHCP nadal zaskakuje mnie tym teledyskiem do ostatniej sekundy, Hey potem już tylko powtarza swoje motywy. W porównaniu z RedHotami wypada bladziej (fajne słowo!), ale któż by w porównaniu z nimi blado nie wypadał? Więc no, Hey też spoko. Zresztą, sprawdźcie i porównajcie sami:

Jeju, popkultura jest fascynująca *_*

wtorek, 2 kwietnia 2013

reżyserski szlif - Django i Życie Pi

Dwa filmy nominowane w tym roku do Oscarów, w tym do tego najważniejszego, za najlepszy film. Żaden z nich akurat tej statuetki nie dostał, ale nagrodzono je w innych kategoriach, chociażby "najlepszy reżyser" oraz "najlepszy scenariusz adaptowany", a scenarzysta był także reżyserem, więc no. Ponieważ nieco się zaplątałam, wyjawię teraz bez ogródek, że w tym akapicie zmierzam do tego, aby stwierdzić, iż oba filmy - Django i Życie Pi - są takie bardzo reżyserskie. W stylu swoich reżyserów. A przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

Django, reż. Quentin Tarantino

Django przede wszystkim mogę powiedzieć, że to taki bardzo tarantinowski film. Krew się leje (aż na pierwsze rzędy, w oba płuca dostał osiem kul), i nie wiem dlaczego tak bardzo mnie to bawi. Bohaterowie są po tarantinowsku pewni siebie, wyraziści, może nawet - przerysowani, co jednak w ogóle mi nie przeszkadza, bo daje tyle fantastycznych możliwości gagowych! Teksty, riposty, miny, sytuacje... W tym Tarantino jest mistrzem. My tutaj do dziś używamy bardzo często słów Brada Pitta z Bękartów wojny "I guess not", z charakterystycznym akcentem i wygięciem ust, chociaż chyba ten moment filmu nie został dostrzeżony przez szerszą publiczność - nie mogę go nigdzie w internecie odnaleźć (- We simply aren't operating on the level of mutual respect I assumed... - No, I guess not.), no i wystarczy przejrzeć kwejki i inne 9gagi, żeby się przekonać, jak silnie memotwórcze są filmy Quentina Tarantino. Swego czasu mieliśmy mnóstwo komixxów z Pulp Fiction czy właśnie z Pittem i Waltzem, a ostatnio tryumfy świecił Leonardo Di Caprio. 
http://gifrific.com/Nie nie, to w ręku to na pewno nie Oscar.
No tak, Di Caprio Oscara nie dostał, i nawet nie był nominowany, a cały internet się z niego śmieje, ale to tak z sympatią, no! Statuetkę otrzymał natomiast, znowu, Christoph Waltz. I tutaj dziwi mnie werdykt akademii - o ile jako SS-man Landa był FE-NO-ME-NAL-NY, to tutaj mnie nie zachwycił aż tak. W każdym razie, prowadzony przez Tarantino Waltz daje radę, i mam nadzieję, że panowie nadal będą współpracować. Mam też nadzieję, że kolejne filmy nie będą aż tak rozwlekłe... Bo ten był, oj zdecydowanie. Odniosłam wrażenie, że Tarantino zachłysnął się nieco swoim tarantinonizmem i nie wiedział, kiedy i jak skończyć. Końcówka, mimo agresywnych strzelaninek, ciągnęła się niemiłosiernie, i choć na początku byłam bardzo wciągnięta, to potem już mnie nie obchodziło, kto z nich zginie, a kto przeżyje, bo byłam najzwyczajniej w świecie znużona. Gentelman, you had had my curiosity, but then I was just bored.

Życie Pi, reż. Ang Lee

Życie Pi natomiast dołączę do niezwykle krótkiej listy filmów, które są lepsze niż książka, na podstawie której powstały (chyba na razie mam na niej przede wszystkim Dziennik Bridget Jones, bo film był zabawny, a książka przede wszystkim żenująca, no i Harry'ego Pottera i Więźnia Azkabanu, bo w filmie był Gary Oldman, a w książce nie - świetny tekst, niestety nie mój). Książka o tym, jak chłopak przepłynął ocean na łódce z tygrysem bardzo mnie te parę lat temu znudziła, choć historia jest rzeczywiście niesamowita. I choć nie pamiętam, czego w niej brakowało, to mam wrażenie, że to sprawna ręka reżysera Anga Lee potrafiła zrobić z niej tak uroczy film (bo jego Rozważna i romantyczna to świetny film, a i Hulk mi się podobał, nie tylko z powodu Erica Bany. Może się kiedyś skuszę nawet na Tajemnicę Brokeback Mountain...) Uroczy to dobre słowo. Chwilami zabawna, ciekawie skonstruowana, o przyjaźni, o człowieczeństwie, o walce ze sobą i z naturą, no i magicznie piękna wizualnie. Ach ta grafika komputerowa, ach te dzisiejsze możliwości! I na szczęście, oglądając w 2D, w ogóle nie odczułam, że film jest chyba przede wszystkim przeznaczony do oglądania w trzech wymiarach. A to się chwali.
I mimo że urocza, to wcale nie przesłodzona! A to za sprawą drugiej, alternatywnej wersji historii, którą poznajemy pod koniec filmu (i która, choć tylko opowiadana przez młodego aktora, robi ogromne wrażenie! Bo liczą się nie tylko sztormy, świecące ryby i ogromne tygrysy.), a film pozostawia nas z pytaniami... Po pierwsze, która wersja jest prawdziwa? (A którą wolisz?) I po drugie: jak oni to wszystko kurka zrobili?

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Raz, Dwa, Trzy, Luxtorpeda

Ojej, wygląda na to, że jeszcze się tutaj nie chwaliłam relacjami z dwóch koncertów, na których ostatnio byłam (tak, w Wielkim Poście. Ale służbowo!).

Po pierwsze, koncert Luxtorpedy. Był on dawno temu, bo w lutym. I wiem że odgrażałam się, że napiszę w końcu coś o tekstach Luxów, i nawet teraz tak długo zwlekałam z tą relacją, bo chciałam ją połączyć z analizą tekstów, aleee. Odechciało mi się jej robić. Bo to takie banały. A najciekawsza refleksja, jaka mi się zrodziła w związku z ich tekstami, to chyba to, co wrzuciłam chyłkiem do relacji na Kulturalnym Toruniu. "Odnoszę wrażenie, że chwilami tej powagi i patosu jest w tekstach i występach Luxtorpedy zbyt wiele." Zero luzu, maksimum powagi. A to, co sprawia mi największą radość w analizowaniu tekstów różnorakich, to odnajdywanie żarcików, gier słownych, aluzji. Aluzje tu są, większość z Ewangelii, a wszystko w tak poważnym tonie, że naprawdę, odechciało mi się, no.

Po drugie, koncert Raz Dwa Trzy z towarzystwem Spitfire. Czułam się tam co prawda jak nerd, bo mimo akredytacji dziennikarskiej na koncert poszłam z rodzicami, a i wśród publiczności zdecydowanie więcej było ich znajomych i ludzi w ich wieku, niż moich znajomych i studentów. Zrozumiałe - studentów nie stać na bilety po 60/70 zł. Ale koncert wart był swej ceny! Nie tylko dlatego, że RDT posiada drobinki luzu i humoru zarówno w tekstach, jak i na scenie, a mimo to sporo przekazuje. Bo nie trzeba być napuszonym, żeby dotykać prawdy. Kwitnę w kawiarni samotny jak jamnik.