I: spójnik przyłączający zdanie o treści niezgodnej z tym, co można wnioskować na podstawie zdania poprzedzającego;
II: partykuła komunikująca, iż to, o czym mowa w zdaniu, jest niezgodne z przewidywaniami mówiącego.

wtorek, 31 grudnia 2013

Szoty kulturalne z końcówki 2013 r.

Mam sporo kulturowych zaległości do opisania tutaj. Połknął mnie egzamin z teatru, to fakt, ale przecież! To było 11 grudnia, minęło sporo czasu! Powinnam dawno temu ponadrabiać. Ale potem był poegzaminowy odpoczynek, a potem były Święta. A w ogóle to trwał Adwent, i starałam się być codziennie aktywna na moim drugim katolickim blogu. No ale, miałam tutaj właśnie opisywać swoje kulturowe doznania, nie? Tak więc no.

Zaległości filmowe. Bo dużo się do kina chodziło. Kino w miłym towarzystwie to cudowna odskocznia od stresu!

Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia. reż. Francis Lawrence
Podjarana jak Dwunastka po nalocie Kapitolu stwierdzam, iż film był lepszy niż książka! (A do tej pory zdarzyło się to w dwóch przypadkach: Dziennik Bridget Jones - bo film był śmieszny, i Harry Potter i Więzień Azkabanu - bo w książce nie było Gary'ego Oldmana). Książkowe niedociągnięcia stylistyczne, czy też po prostu słabiutkie zdania czy motywy w filmie zostały wyeliminowane. I kurczę, mimo iż doskonale wiedziałam, co się stanie, bo książkę czytałam tuż przed, to i tak wciągnęło mnie bardzo. Aż do tego cudownego uczucia, kiedy zapomina się, że jest się w kinie, i człowiek czuje, jakby był tam o, na arenie. Och, i te cudne momenty, gdzie spod Katniss wyziera cudna Jennifer Lawrence i przewraca oczami *_*

Mój biegun, reż. M. Głowacki.
Czyli historia o Jaśku Meli. Szkoda, że kończy się przed tytułowym biegunem, myślę, że sfilmowanie wyprawy mogłoby wyjść ciekawie. A tak... Hm. Taka o, TVNowska biografia. Nie porywa jako całość, choć fragmentami (początek!) wzrusza. I Bartłomiej Topa w roli ojca... oj daje radę! A i Michał Musiał wypada w roli Meli całkiem nieźle. Braki są chyba gdzieś w scenariuszu.

Chce się żyć, reż. M. Pieprzyca
Tu natomiast dużo lepiej. Wiadomo, aktorstwo Dawida Ogrodnika powala na kolana. Historia też. Choć nie dołączam do tłumu absolutnie zachwyconych. Miało być chyba bardzo zwyczajnie, a zrobiło się momentami nieco wulgarnie, i nie wiem, czy słusznie.

czwartek, 26 grudnia 2013

"Z tego okna podczas wojny wypadł Hitler."

Mieszkamy w kamienicy zbudowanej przez naszego Pradziadka tuż przed wojną. Losy domu i rodziny są ze sobą bardzo splecione. Mnie najbardziej wzrusza opowieść o tym, jak podczas PRL-u Babcia mieszkała z całą rodziną w jednym pokoju, ponieważ nie chciała pozwolić na to, aby cały dom przeszedł w obce ręce. Kochana, dopięła swego. Mieszka tutaj do dziś cała trójka dzieci Babci wraz z rodzinami. Myślę sobie, że jesteśmy naprawdę przywiązani do tego miejsca, do samego budynku, ale i do atmosfery... Stąd naprawdę trudno się wyprowadzić na stałe!

Znamy wiele opowieści na temat tego, jak się tu żyło na przestrzeni lat. Ale historia, którą usłyszeliśmy po tegorocznej kolacji wigilijnej, zdecydowanie dodała im nowego kolorytu.

- Ostatnio dowiedziałem się, że podczas wojny z naszego domu wypadł Hitler - powiedział Wujek Tadeusz, gdy obserwowaliśmy, jak podekscytowana Nicolka ogląda gwiazdkowe prezenty. Rodzina zareagowała wybuchem śmiechu i zdziwienia. Po tym mocnym wstępie Wujek opowiedział, jak jakiś czas temu spotkał przed naszym domem starszego pana, który pytał, czy mieszka tu jeszcze pan M., który zajmował jedno z mieszkań w latach 50-tych. Nikt taki już tu nie mieszka, co więcej, nie ma nawet nikogo, kto by te lata pamiętał. Nieznajomy spojrzał na budynek, i wskazując na jedno z okien, dodał:
- A tu nad witryną, z tego okna podczas wojny wypadł Hitler.
Wujek pomyślał, że panu musiało się coś pomylić. Poprosił o wyjaśnienia.
Starszy pan powiedział, że w czasie wojny mieszkania w kamienicy zajmowali niemieccy urzędnicy oraz wojskowi, co zgadza się z wiedzą rodziny na temat historii budynku. I z jednego z takich zajętych mieszkań podczas bombardowania w 1945 r. na ulicę wypadło przez okno trzymane na parapecie poważnych rozmiarów popiersie Führera.

Kto oglądał "AmbaSSadę", ten wie, że Juliusz Machulski na pewno byłby tą historią zachwycony! ;)

Z tego domu podczas wojny wypadł Adolf Hitler. Zdjęcie: google.com/maps

piątek, 22 listopada 2013

Nosowska.zip i Andrzej Seweryn

Kolejne marzenie spełnione - koncert Kasi Nosowskiej. Ach.
Więcej achów w relacji na Kulturalnym Toruniu.

A dziś - monodram Andrzeja Seweryna "11 monologów". Klasa aktorska sama w sobie. Komediowo i na poważnie. Przerwa kilkanaście sekund i już jest inną postacią, co za gość. Sam jeden na scenie, on i krzesło, i przykuwa uwagę maksymalnie. Aktor przez wielkie A.

wtorek, 19 listopada 2013

scroll, scroll, scroll...

Od dwóch godzin siedzę w bibliotece na wydziale i przeglądam kwejka.


I magisterkę o benefisach w Trójce, by móc czytać książki o Trójce bez wyrzutów sumienia, że nie uczę się do sesji/egzaminu/nie przygotowuję się do pisania pracy, bo przecież się przygotowuję. Jakże przyjemnie!

niedziela, 17 listopada 2013

akcja 'yeahsień'

Spełniłam swoje (kolejne) marzenie. Zawsze chciałam udokumentować to, jak nasz dąb przed domem zmienia kolory na jesień. Ale zawsze orientowałam się zbyt późno, by zaczynać, jak już był żółtawy albo nawet pomarańczawy. W tym roku zaczęłam na czas. Nie miałam w sobie dość precyzji na to, by codziennie ustawiać aparat tak samo, i skleić potem jakiś mega super gif czy coś. Może nawet i z tych moich zdjęć by się dało, gdyby się więcej czasu miało. Ale się nie ma. Naprawdę się nie ma. Więc tylko taka składaneczka. I tak urocza. Kolory jesieni co roku dają radę. Na jesień to wystarczy mi spojrzeć na drzewa i od razu jest radośnie.
Swoją drogą, zdałam sobie sprawę z tego, iż miałam tu opisać inne spełnione marzenie, czegom nie uczyniła. Ale uczynię, jak poczynię jakiś post na zakończenie roku, taki podsumowujący. Chyba już zacznę zbierać do niego materiały.

piątek, 15 listopada 2013

Wałęsa, W pierścieniu ognia i egzamin z teatru

Oto shoty kulturalne, bo człowiek nie ma nawet czasu napisać czegoś porządnego. A co kulturalnie słychać, to poniżej możecie przeczytać.

"Wałęsa. Człowiek z nadziei" Andrzeja Wajdy to film, w którym Robert Więckiewicz jest bardziej jak Lech Wałęsa niż Lech Wałęsa. To trochę jak z tą anegdotą o tym, że Charlie Chaplin wziął udział w konkursie na najlepszego sobowtóra Charliego Chaplina i zajął drugie miejsce. Serio, ja naprawdę lubię Więckiewicza, i jego Wałęsa to w sumie sympatyczna postać, tylko że trochę przerysowana. Zwłaszcza jeśli chodzi o sposób mówienia. Jestem z Lypna i chciałem być pylotem. Momentami to bawi prawie jak kabaret.
Wbrew recenzentom i innym takim uważam, że bardziej prawdziwie wypada Agnieszka Grochowska jako Danuta Wałęsa. Zwłaszcza w tych scenach, gdzie cholernie się wścieka, bo chciałaby mieć dom rodzinny a nie salę konferencyjną. To aż groteskowe, musieć tak wyrzucać z domu podłych dziennikarzy. I w sumie z tą groteską ten groteskowo mówiący Więckiewicz wypada nawet spójnie. A co do podłych dziennikarzy - to Oriana Fallaci nie wypada zbyt sympatycznie, ale za to profesjonalnie. No i jest trochę przerażająca.
Oscara nie przewiduję, choć film jest ewidentnie nastawiony na zagranicznego (niedokształconego) odbiorcę. Po drugiej wojnie światowej Polska znalazła się pod wpływem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich... Thank you, Captain Obvious. A nawiązywanie w nazwie do "Człowieka z marmuru" i "Człowieka z żelaza wydaje mi się jednak przesadzone.
Ale obejrzeć warto.


"W pierścieniu ognia" S. Collins. Połknęłam równie szybko jak "Igrzyska śmierci", z ponownym wrażeniem obcowania ze słabą literaturą, od której nie można się oderwać. Pozapamiętywałam sobie nawet kilka słabych, słabiutkich zdań. Moje ulubione:
Nie zastanawiałam się nad tym, ale na arenie przynajmniej część chłopców zachowała owłosienie na ciele, a wszystkie dziewczyny poddano gruntownej depilacji. Przypominam sobie, jak kąpałam Peetę nad strumieniem i w słonecznym świetle spod warstwy błota i krwi wychyliły się bardzo jasne włosy, tylko twarz pozostała idealnie gładka. Ani jednemu chłopakowi nie wyrosła broda, choć wielu powinno już mieć zarost. Ciekawe, co organizatorzy im zrobili.
Nie, to nie jest ciekawe. Nic nie wnosi do książki, oprócz pewnego zniesmaczenia u czytelnika.
Odniosłam też wrażenie, że ta książka miała wyglądać nieco inaczej, ale jednak żeby się coś konkretnego zadziało, trzeba było (uwaga, spoiler) wrzucić znów jakieś Igrzyska. Cały system Igrzysk, tourne, mentorów, losowań i zwycięzców nadal wydaje mi się niedopracowany. (koniec psot) Tym razem jednak nie jest aż tak ważne show, a walka o rząd dusz. I rządzenie w kraju rządzonym niesprawiedliwie, w której to walce nasza bohaterka staje się nagle istotnym pionkiem.
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek było tak, że zwrot akcji w książce sprawił, że wydałam z siebie dźwięk zaskoczenia. A przy "W pierścieniu ognia" tak właśnie było. Pod koniec byłam naprawdę zdziwiona tym, że aż tak to się potoczyło. Nie że się potoczyło w tę stronę, ale że aż tak się tam potoczyło!
Za wątkiem miłosnym nadal nie przepadam. Choć w sumie to całe katnissowe "w sumie to cię lubię ale nie wiem jak bardzo i nie wiem czego chcę bo on też jest spoko ale ty też jesteś spoko" jest takie dość... prawdziwe.
Wbrew pozorom Gale nie jest jedynym powodem dla którego
bardzo chętnie obejrzę "W pierścieniu ognia" w kinie. Zdjęcie stąd.
Mimo mankamentów czytanie tej książki tak bardzo mnie odprężyło, że nie mogę się doczekać, kiedy znowu wskoczę w świat Panem. Zarówno filmowy (a to już niedługo, i już same materiały promocyjne dają mi dużo radości), jak i książkowy (tak się nagrodzę, jeśli zdam egzamin z teatru w pierwszym terminie).

No właśnie, egzamin z teatru. Przepraszam wszystkich, którzy z racji częstego rozmawiania ze mną muszą tak wiele wysłuchiwać na ten temat. Z drugiej strony, mamy tam ciekawą listę lektur (i naukowych, i dramatów) i spektakli teatru telewizji do obejrzenia. To nie sama sucha nauka, ale też mobilizacja do obcowania ze sztuką. W ramach przygotowań do egzaminu przeczytałam tak znaczącą w Jeżycjadzie "Krótką historię teatru polskiego" profesora Zbigniewa Raszewskiego, "Czekając na Godota" Samuela Becketta (czytało mi się dobrze, choć rzecz jasna absurdalnie, a potem się okazało, że tam wszystko, naprawdę wszystko ma znaczenie. A ja myślałam, że to takie o, po prostu jest. A tam nawet to zdjęcie kapelusza... Jeny.), kończę "Fausta" Gotye Goethego (bo w klasie maturalnej nie zdążyłam doczytać do końca), obejrzałam też "Króla Edypa" z Teatru Telewizji z 92 r. (młody Jan Frycz!), a zamiast muzyki słucham z telefonu "Króla Lira" z Teatru Polskiego Radia. Z czasów, gdy aktorzy nie wymawiali "eŁ", tylko "eLL", urocze.
Gdyby jeszcze człowiek mógł z tym wszystkim obcować bez stresu, to byłoby sympatyczniej.

niedziela, 10 listopada 2013

Czy jestem jak mieszkańcy Kapitolu?

Igrzyska śmierci, S. Collins

Brat kupił książkę, by się przekonać, co to takiego. "Dobrze się czyta, taka bajeczka, połkniesz w kilka dni". Miał rację. Połknęłam. Czytało mi się jednak te "Igrzyska śmierci" nieco dziwnie. Z jednej strony - bardzo wciągało. Z drugiej jednak - z dziwnym wrażeniem obcowania z kiepskawą literaturą. Miałam nawet wrażenie, że to nie książka, ale od razu scenariusz filmu, albo gry komputerowej. Braki w świecie, braki w przedstawieniu postaci, niedociągnięte wątki. "Czasami mam wrażenie, że ty mogłabyś napisać to lepiej", powiedział jeden z braci. Nie wiem, czy to komplement...?
Książkę połknęło po kolei troje z nas, wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że naprawdę wciąga, ale nikt z nas nie był jakoś przesadnie podekscytowany. Z drugiej strony, mieliśmy po lekturze bardzo dużo igrzyskowych tematów do wielogodzinnych rozmów.
[tradycyjnie spoileruję, ale chyba nie jakoś bardzo.]
Graficzka z: districtpotter13.deviantart.com
Przedstawiony w książce świat za te nie wiem, kilkaset lat wydaje się nawet dość prawdopodobny. Nie ma tam żadnej magii ani innych szaleństw, wszystko dzieje się w miarę normalnie, oprócz pojawienia się zmutowanych genetycznie roślin i zwierząt (ale czy kogoś to dziwi? brzmi prawdopodobnie). Przez historię prowadzi nas kilkunastoletnia Katniss, mieszkanka Dwunastego Dystryktu, który tak jak i pozostałe jedenaście jest zniewolony przez stolicę-Kapitol, w państwie Panem, na terenach obecnej Ameryki Północnej. Każdy z dystryktów jest ściśle wyspecjalizowany i zajmuje się czymś innym - Dwunastka, dla przykładu, to dystrykt zaopatrujący Kapitol w węgiel, w innych jest to sadownictwo, tekstylia, elektronika, wyrób papieru i dostarczanie drewna. Tu już coś zaczyna nie pasować - bo czy rzeczywiście wszystkie ludzkie materialne potrzeby da się podzielić na 12 dziedzin? Wydaje mi się to niewystarczające.
Drugi zgrzyt pojawia się w najważniejszym motywie w książce, i najważniejszym motywie w przedstawionym świecie. Jako kara za próbę powstania przeciwko władzy Kapitolu co roku urządzane są Głodowe Igrzyska. Każdy z dystryktów losuje dwoje nastoletnich przedstawicieli-trybutów, którzy wraz z innymi stoczą bój o śmierć i życie. Zwycięża ten, kto ostanie się żywy jako ostatni. Wszystkie chwyty są dozwolone, a cały kraj ogląda to krwawe widowisko transmitowane w telewizji. I zdaje się, że emocjonowanie się Igrzyskami, oprócz pracy na rzecz Kapitolu, to jedyne, czym ktokolwiek w dystryktach się zajmuje, a pokazana w nich wszechmoc i okrucieństwo władzy ma powstrzymać ewentualne kolejne bunty. I to właśnie nie brzmi przekonująco. Żeby powstrzymać bunt należałoby chyba raczej stwarzać pozory dobrobytu, a nie głodzić, torturować i zmuszać do oglądania zabijających się zezwierzęconych nastolatków.
Akcja książki zaczyna się bardzo szybko, i ciągle coś się dzieje. Nie zdążyliśmy jeszcze poznać świata Dwunastego Dystryktu, ani głównej bohaterki, a już okazuje się, że za chwilę weźmie ona udział w Głodowych Igrzyskach. Skoro to nasza główna bohaterka, i wiemy już, że są następne części książki, to doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej to ona zostanie przy życiu do końca Igrzysk. Choć sprawy nieco się komplikują, i nie idą po najprostszym z możliwych torów, a zaskakujące jest, przynajmniej dla mnie, zwłaszcza zakończenie.
Spodziewałam się czegoś ze schematu harrypotterowego. Napięcie narasta, narasta, narasta, kulminacja, a potem bum, Harry w szpitalu, Dumbledore wszystko wyjaśnia, udało się, zwyciężyliśmy, jest sielsko, jemy sobie słodycze, a przyjaciele przychodzą się pouśmiechać.
A tutaj nie. Choć wydaje nam się, że już-już za chwilę będzie szczęśliwy koniec i zwycięstwo, sprawy się jeszcze komplikują. I to nie raz, a dwa razy. Koniec książki wcale nie rozładowuje napięcia, nie ma żadnego "i żyli długo i szczęśliwie". A właśnie. Wątek quasi-miłosny. Nie przekonuje mnie, jest taki bardzo nastoletni. Tak, wiem, że to przeżycia nastolatków, ale niestety brzmi też jakby wymyślał to nastolatek. Chociaż na szczęście nie ma "i żyli długo i szczęśliwie".
Sam motyw Igrzysk interpretowaliśmy z braćmi na różne sposoby. No wiadomo, kultura coraz bardziej kretyńskich i odrażających reality-show, podglądania ludzi, podpuszczania ich, by skakali sobie do oczu, ale, co ciekawe, bez aspektu komercyjnego. Ale i szerzej po prostu okrutny show-business, nastawiony na to, jak kto wygląda i z kim się pokaże, a nie kim jest. Również - po prostu nasza kultura, karmiąca się ludzką tragedią, sensacją, życie życiem gwiazd. Ale i codzienna współczesna rzeczywistość, z wszechobecnymi kamerami i inwigilacją.
Niby tak kiepsko napisane, a jednak ile możliwości interpretacyjnych!
I tak bardzo wciągające... Może jestem typowym członkiem naszej zdegenerowanej kultury, i dlatego tak bardzo chcę dowiedzieć się, kto kogo jak przechytrzy, jak to rozwiążą, co z tym zrobią, zabiją, nie zabiją, zachowają godność czy nie. Może jestem jak mieszkanka Kapitolu, tylko że nie mam aż tak kretyńskich kolorowych strojów. W sumie to aż mi trochę wstyd, że tak bardzo mnie to wciągnęło, tak bardzo, że nie mogłam się oprzeć, i najszybciej jak się dało sięgnęłam i po następną część (choć jak wszystkim wiadomo, cierpię ogólnie na deficyt wolnego czasu, ale średnio się tym przejmuję, bo jestem rozbrajająco niefrasobliwa). Daję autorce szansę na rozszerzenie kilku wątków w kolejnych częściach - intryguje mnie np. relacja Katniss z matką, dość oryginalnie wymyślona, ale jednak póki co niepogłębiona. Bo nie wydaje mi się, aby udało jej się wybrnąć z opisanych już uproszczeń w świecie przedstawionym, i sprawić, że w kolejnych tomach nabierze to więcej kolorów i sensu.

Zdjęcie z: http://hungergamesdwtc.net/2013/06/jennifer-lawrence-wins-saturn-award-for-the-hunger-games/

Igrzyska śmierci, reż. G. Ross

Po książce obejrzeliśmy film. Wiadomo, Jennifer Lawrence taka fajna, wow, uszanowanko. Katniss w książce nie budzi zbyt wielkiej sympatii, do tej filmowej mam jej więcej - może właśnie ze względu na Lawrence. Poza tym sceny tego całego kapitolińskiego blichtru kojarzą mi się bardzo z filmikami po gali Oscarów, na których aktorka niezmiernie bawi mnie swoją rozbrajającą niefrasobliwością. Film przełamuje pierwszoosobową narrację, w ciekawy sposób pokazuje Igrzyska od strony organizatorów (te wielkie multimedialne plansze, ta cała zabawa ludzkim życiem), ale i nieco szerszy kontekst nastrojów społecznych w całym państwie (to, jak już wiem, inspiracje z drugiego tomu). I chociaż tutaj już dokładnie wiedziałam, jak się sprawy potoczą, to i tak film bardzo mnie wciągnął. Tak, zdecydowanie jestem jak typowa mieszkanka Kapitolu emocjonująca się powtórkami z dobrze jej znanych Igrzysk. Chociaż mam wrażenie, że w samej końcówce nieco poprzeinaczali. Żeby było bardziej hollywoodzko.

niedziela, 27 października 2013

AmbaSSada Machulskiego

W momencie, w którym zobaczyłam ten klip, i zorientowałam się, że oznacza on film Machulskiego z udziałem Roberta Więckiewicza, to wiedziałam, że muszę go zobaczyć. Z nadzieją na dużo śmiechu. Jestem albowiem absolutnym wyznawcą "Vinci".
"AmbaSSada" to jednak film nieco innego rodzaju. Pomysł jakby nieco zwietrzały - bo podróży w czasie w wykonaniu Machulskiego już przecież były. I w przyszłość ("Seksmisja"), i w przeszłość ("Ile waży koń trojański"), choć przyznaję, że przeszłość i przyszłość to w sumie bardzo wiele ciekawych pomysłów na komedie. Tak jak różne miasta świata to też ciekawe tematy na komedie... Może to taki pomysł à la Allen? A myślę, że polska historia ma w zanadrzu jeszcze sporo ciekawych tematów...
Tylko czy umiemy się śmiać z historii? Czy wypada? Chwilami miałam przy "AmbaSSadzie" właśnie takie wątpliwości. I czy, skoro mam takie wątpliwości, oznacza to, że jestem sztywna i bez poczucia humoru, czy też może te żarty były trochę nie na miejscu albo w kiepskim tonie? A to przecież komedia. Warstwa humoru najważniejsza.
W wielu momentach byłam niezmiernie ubawiona. Bo Więckiewicz jako Hitler jest jak to Więckiewicz - po prostu bardzo dobry, ale prawdziwe odkrycie to Adam Darski "Nergal" grający prześwietnie Joachima von Ribbentroppa.  Z zabawnym dystansem, z zabawnymi wstawkami autotematycznymi nawiązującymi do jego kariery muzycznej (Ribbentrop grający na gitarze bodajże coś z Bacha był przezabawny, ale i zmuszający do refleksji na temat wrażliwości zbrodniarza) albo afery demonicznej. No i wiadomo, mówił tam po niemiecku, to mi się zawsze jakoś demonicznie kojarzy.
Właśnie. Skoro mamy część filmu po niemiecku, z napisami, to po kiego grzyba niektóre kwestie są mówione najpierw po niemiecku, a potem po polsku? Zwłaszcza te z przekleństwami? Bo Polak śmieje się z powodu samego usłyszenia przekleństwa, tak? W tych momentach czułam się traktowana jak idiota. Słabe były także niektóre dialogi. Baaardzo sztuczne, bardzo na siłę, znów z łopatologicznym tłumaczeniem niektórych nawiązań kulturowych. A i wątek miłosny nieprzekonujący (krytykowania słabych wątków miłosnych ciąg dalszy). Ale no, nie oczekiwałam arcydzieła, tylko rozrywki. A tej film na pewno dostarcza. Mnie na przykład ogromnie bawiły też absolutnie słabe efekty komputerowe, trochę jak z jakichś gier. Tak, szalenie mnie to bawi, choć nie wiem na ile to efekt zamierzony, a na ile nieudolność.
Film kończy się ciekawą alternatywną wizją historii II Wojny Światowej, i dalszych losów Warszawy i Polski... I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że te sceny mogłyby być świetnym pretekstem do nakręcenia osobnego filmu. Panie Machulski, co Pan na to?
Bo tutaj, w "AmbaSSadzie", mimo wszystko najlepszym fragmentem jest puszczony na koniec utwór:
A kto dojrzał plakat reklamujący biografię reżysera (muszę ją w końcu przeczytać!) oraz jego samego wysiadającego z taksówki, ręka w górę!

niedziela, 20 października 2013

Brudne sprawy Rowling

http://static.guim.co.uk/sys-images/Guardian/Pix/pictures/
2012/10/2/1349204632853/JK-Rowlings-The-Casual-Va-008.jpg
Trafny wybór, J.K. Rowling. To książka, po którą sięgnie pewnie każdy dorosły, który jako dziecko lub nastolatek raczył się siedmioma tomami przygód Harry'ego Pottera. Chociaż wiedziałam, że z magicznym światem ta nowa powieść autorki sagi o czarodzieju nie ma nic wspólnego, to i tak ciekawość "co też nowego napisała Joanne Rowling" była we mnie ogromna. Zaspokoiłam ją wsiąkając na kilka wieczorów w szarobury świat miasteczka Pagford.
Oczyma wyobraźni widzę Rowling, która siada przy kartce papieru lub klawiaturze komputera (bo zakładam, że teraz już nie pisuje na serwetkach w kawiarni, jak głosi pewna edynburska legenda miejska), kilka tygodni po premierze ostatniego tomu przygód Harry'ego, już nieco wypoczęta, zaciera ręce i mówi "ha, a teraz napiszę książkę, w której umieszczę wszystko to, czego nie mogło być w Harrym, bo czytały to dzieci". No i mamy. Trudne sprawy, brudne sprawy. Z rozdziału na rozdział coraz więcej, coraz mocniej. Masturbacja, kopulacja, narkotyki, samobójstwa, gwałty, pedofilia. Oj, grubo. Chwilami miałam dość tego brudu, a jednak czytałam dalej. Bo, jak napisano na okładce w cytacie z The Economist, "opowiadanie historii jest jednym z największych atutów autorki". Opowiedziana historia wielu mieszkańców miasteczka wciąga, i jest doskonałą okazją do przekazania paru celnych diagnoz ludzkich zachowań. Rowling umie to robić.
Mimo wszystko myślę jednak, że książce dobrze zrobiłoby, gdyby zeskrobać z niej trochę tego brudu. Chyba że autorka rzeczywiście potrzebowała odskoczni od magicznego świata, i wskoczyła w naturalizm. Wciągające, acz męczące. Na pewno sięgnę po kolejne książki Rowling, choć wolałabym, żeby nie były aż tak brudne.
Swoją drogą, najpierw Harry, tutaj mówi się głównie o Barrym. Idę o zakład, że w kolejnej części będzie Larry.

sobota, 19 października 2013

żyję się

Jestem dobrej myśli. Skoro przeżyłam ten tydzień, napakowany obowiązkami na dwóch kierunkach, w nagłej intensywnej pracy, i na nagłym intensywnym wolontariacie, i mniej więcej wszystko ogarnęłam, to znaczy że można. I że w tygodniach mniejszego obciążenia tym bardziej dam radę. A chyba nie będzie już aż tak intensywnie. Rozważnie, a nie romantycznie, Marianno. Nie bierz zbyt wiele na siebie.
Nawet będąc nieprzygotowanym na zajęcia, można na nich zdobyć plusika za aktywność. Choć przyznam, nie czuję się z tym najlepiej, trochę jakbym kogoś oszukała. Ale jako żywo pamiętam sytuację na zajęciach, w trakcie których naprawdę przysnęłam, a i tak moja aktywność została doceniona. No cóż.
Na inne zajęcia też przyszłam nieprzygotowana. A tu akurat niezapowiedziane wyjście. Znów się upiekło.
Zgubiłam słuchawki. Bez słuchawek jak bez ręki.
Zgubiłam rękawiczkę. Bez rękawiczki też trochę jak bez ręki, zwłaszcza gdy chodzi o rękawiczki rowerowe, bo ręka może przemarznąć i odpaść, a wtedy to już naprawdę jak bez ręki. Na szczęście mam w szufladzie inną rękawiczkę, której para też została kiedyś zgubiona. Jakoś je do siebie dopasuję. A jako iż postmodernistyczna kultura nie robi nic innego, tylko wciąż cytuje samą siebie, to ja też się do siebie odwołam.
Pojawia się znany strach przed tematem i pisaniem pracy dyplomowej. W moim przypadku to chyba już jakaś jednostka chorobowa.
Dziwna sytuacja na zajęciach, kiedy prowadzący na informację o tym, że pisuję tu i tu, odpowiada: "A rzeczywiście, kojarzę jakieś pani teksty".
A właśnie, teksty. Jednym z obowiązków tego tygodnia była praca w redakcji Kuriera Festiwalowego podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek "Spotkania", i w związku z tym można mnie trochę poczytać na znanych (!) portalach teatralnych. Tutaj podrzucam linki z www.teatrdlawas.pl, bo to wygodniejsze, ale te same teksty są i na www.e-teatr.pl (!). Tak, jaram się.
Wywiad, który wraz z koleżanką przeprowadziłyśmy z Dyrektorem Teatru Baj Pomorski, panem Zbigniewem Lisowskim.
Recenzja z premiery spektaklu "Brygada Misiek".
Recenzja ze spektaklu "Kopciuszek".
Recenzja ze spektaklu "Dziób w dziób".

O teatrze ogółem jeszcze tu coś napiszę na tzw. "dniach". Zdecydowanie jest o czym pisać. Na dniach jeszcze parę słów o "Trafnym wyborze" JK Rowling.

Pisze się, ogląda się, czyta się, słucha się, nawet się pracuje. Żyję się! Choć przyznam, że dopiero się tego uczę.

A pisałam już, że Stories from the city, stories from the sea PJ Harvey to najlepsza płyta ever?


czwartek, 10 października 2013

z pamiętnika dwukierunkowca, cz. 2

Drugi tydzień zajęć. 10 minut to wciąż nieco zbyt mało, by dotrzeć z domu na wydział. 10 minut to też, jak się okazało, zbyt mało, by dotrzeć z wydziału na wydział. Zwłaszcza gdy po drodze zgubi się klucze, i trzeba się po nie wracać. Na szczęście tylko kilkanaście metrów, na szczęście się znalazły (ciekawe swoją drogą, czy znajdę też słuchawki, które posiałam gdzieś wczoraj). Jasna sprawa, że powinnam na przejazd międzywydziałowy mieć 15 minut - ale przecież w szkole dzwonek, a na studiach rozpisane godziny zajęć to tylko sugestia dla prowadzącego, a nie wymóg, prawda? A czasami kilka minut robi wielką różnicę dla kogoś, kto bardzo nie lubi się spóźniać, a musi, i to nie ze swojej winy.
Nastrój bez szału, roboty dużo, tutaj już muszę mieć temat, tutaj już rozdział, projekt, pomysł, pracę, kilkadziesiąt stron do przeczytania, tu też kilkadziesiąt, tam również, a co. Chciałby człowiek zostać jakoś doceniony. Miałam taki żarcik: "mam nadzieję, że dostanę stypendium na kulturoznawstwie, wtedy przynajmniej będę miała jakąś konkretną korzyść z tych studiów". Aha, nic z tego. Student z licencjatem może dostać stypendium tylko na studiach magisterskich. Kulturoznawstwo odpada. A na magisterskich? Też nie dostanę. Student 1 roku studiów magisterskich może otrzymać stypendium, jeśli rozpoczął je w rok od zakończenia studiów licencjackich. Zakończyłam w lipcu 2012 r., rozpoczęłam w październiku 2013 r.
Co to był za głupi pomysł, by rok temu iść na historię sztuki? Mogę sobie teraz dokładnie policzyć, ile mnie to kosztowało.
I wiele wskazuje na to, że teraz pewien pomysł również był głupi. No, zobaczymy, jak to się potoczy.
Nie wiem jednak, czy mogę stwierdzić, że to już przelała się czara kulturoznawczej goryczy?

A na koniec ni przypiął ni przyłapał zapraszam do przeczytania mojej recenzji płyty "Męskie granie". Tak, dziwnym trafem znajduję jeszcze czas na pisanie. (póki co?)

niedziela, 6 października 2013

shoty - Czarodziejska Góra, Czas na miłość, Copernicon, trailer AmbaSSady

Czarodziejska Góra, T. Mann
Przebrnęłam! Dwa poważne tomiska kusiły mnie już od dawna, no i chyba po prostu wypada chociaż coś (Tomasza) Manna przeczytać. To zdecydowanie dobra literatura. Niewiele się tam dzieje, często przez kilkadziesiąt nawet stron zupełnie nic. Bo gadają. Dysputują. Przyznaję, nie jestem fanką filozofowania. Prawdopodobnie jestem na to zbyt ograniczona. Po prostu, źle mi się filozofię czyta, źle mi się (o) filozofii uczy. I tutaj też: lepiej czytało mi się o tym całym życiu w uzdrowisku - opisy osób, relacji, miejsc, "przygód", niż dyskusje pomiędzy Settembrinim a Naphtą. A i tak całość zasługuje na uwagę. I podziw. Jak trochę odpocznę od stylu Manna, to pewnie sięgnę i po inne jego powieści.

Czas na miłość, reż. R. Curtis
Generalnie zgadzam się z tym, co na ten temat pisał zwierz kulturalny. Gdyby nie recenzja zwierza, to bym na ten film nie poszła. A poszłam i nie żałuję! Idealny uspokajacz po nerwowym dniu. Taki uroczy, ale nie do porzygu, i zabawny. I to wcale nie komedia romantyczna! Trzeba być polskim dystrybutorem, aby "About time" przetłumaczyć na "Czas na miłość". W tytule angielskim zwracamy uwagę na "czas". W naszym - na "miłość", a to ten czas, a nie miłość romantyczna odgrywa tu najważniejszą rolę... Jeśli mowa o roli - najlepszy jest Bill Nighy jako ojciec. Ale na uwagę zasługują też dziwaczne postaci przyjaciela dramaturga, i nieobecnego duchem wujka. I ta piosenka.

Uczestniczyłam kilka tygodni temu w jednym dniu Festiwalu Gier i Fantastyki "Copernicon", o czym można przeczyta tutaj.

A widzieliście ten filmik?
Bo ja jestem ZACHWYCONA. Pomysłem, wykonaniem, odwagą. Absurdem. Promowanie komedii o Hitlerze filmikiem, na którym wraz z Ribbentroppem śpiewa on "Sen o Warszawie" Niemena, na dodatek w sposób zerżnięty z bardzo słynnego internetowego nagrania piosenki Gotye. Gdy nie nawiązujemy już do Gotye, a do tych, co nawiązywali do Gotye, to Marianna jest zachwycona.

czwartek, 3 października 2013

z pamiętnika dwukierunkowca (cz. 1?)

I to Marianna Mariannie zgotowała ten los. Znowu zachciało mi się być na dwóch kierunkach jednocześnie. Kiedyś już przeżyłam taki rok. Było ciężko, ale jakoś się udało wszystko pogodzić. Co więcej, nigdy nie byłam tak zorganizowana jak wtedy. W zeszłym roku też planowałam dwukierunkowstwo, ale z marginesem bezpieczeństwa. W razie czego jedno rzucę. I rzuciłam po krótkim czasie, stając się przeciwniczką systemu bolońskiego, w którym w żaden sposób nie próbuje się zniwelować różnic pomiędzy studentami z licencjatem z danej dziedziny i licencjatem z innej dziedziny. Przynajmniej tak było na tamtym wydziale.
Teraz jestem z tej drugiej strony, tj. to ja jestem „uprzywilejowaną” studentką, która podstawy ma. Z tym że ten wydział ma zupełnie inna politykę, i część zajęć powtarza dla tych, którzy są z kierunkiem na świeżo. Więc znów nie do końca fajnie, bo nie ma tak prosto, żeby sobie studenci z lic. z dziennikarstwa przed nazwiskiem mogli się z tego zwolnić. Ale postaram się przetrwać. Będzie nieco nudno, ale może łatwiej
Chociaż wczoraj miałam ochotę rzucać studia. Tak, po pierwszym dniu zajęć.

poniedziałek, 30 września 2013

akcja: podziel się duchownym

"Spraw, byśmy zawsze umieli dzielić się z potrzebującymi dobrami materialnymi i duchownymi."
Aby uniknąć sytuacji: "To mój ksiądz, nie oddam, poszukaj sobie własnego!"

poniedziałek, 16 września 2013

The 100 Day Movie Challenge

piosenki już były, to teraz filmy.

Day 01: The last film you saw at the cinema. Dzień Kobiet. (To było dawno, w tym momencie byłby to Czarny czwartek)
Day 02: A film released on the same year that you were born. Edward Scissorhands, Edward Nożycoręki, 1990. Ja widziałam go (abo chociaż fragmenty...) parę lat później, mogłam mieć wtedy z 9 lat, wywarł na mnie spore wrażenie, bo potem przygotowując z ciocią fasolkę szparagową udawałam, że odcinam końcówki palcami-nożyczkami, jak Edward Nożycoręki. Przerażona ciocia wyraziła nadzieję, że jako takie małe dziecko nie oglądałam tego filmu. O ile pamiętam, nie wyprowadzałam jej z błędu. ("Kuzyn mi opowiadał...")
Day 03: A film you currently want to see. Jeju, takich filmów jest masa! Ale tak najbardziej currently to "Batman: Początek", bo wczoraj w nocy oglądałam "Mrocznego Rycerza" i mi się podobało, a dziś w telewizji będzie leciał właśnie "Batman: Początek", na dodatek jutro zajęcia o Nolanie.
Day 04: A film released when you were ten years old. Erin Brockovich, reż. S. Soderbergh. Jeden z moich ulubionych filmów. Nie tylko dlatego, że lubię Julię Roberts. Bardzo lubię Erin Julii Roberts, tak hm, na swój specyficzny sposób niezmiernie kobiecą, no!
Day 05: A film you watched with your parents. Ale że z obojgiem na raz? Trudna sprawa, moi rodzice mają zupełnie odmienny gust filmowy, widziałam wiele filmów z Mamą, i wiele z Tatą, ale żeby tak razem...? Przychodzi mi do głowy "Notting Hill", reż. R. Michell, bo to na pewno oglądaliśmy wszyscy razem ogromną wielorodzinną rodziną pewnego razu w Gaju-Grzmięca. I od tej pory Spike jest w naszym domu postacią kultową. Chicks love grey.
Day 06: One of the first films you saw at the cinema. To chyba był Król Lew. Ten pierwszy. O ile dobrze pamiętam, to zabrało mnie do kina starsze kuzynostwo. A przed seansem był jakiś klaun. Chociaż nie jestem pewna, czy tym pierwszym-pierwszym filmem nie była Niekończąca się opowieść. Bo wiem, że na tym też byłam w kinie jakoś bardzo wcześnie.
Day 07: A film that hasn't got a sequel, but should. Przychodzi mi do głowy Notting Hill, ale... sequele mają zdolność do psucia atmosfery, więc może lepiej nie. Eragon! Chociaż był kiepski, to ja bym i tak chciała zobaczyć resztę Dziedzictwa na ekranie. No i przy słabej pierwszej części lepsze kolejne mogłyby zatrzeć ten niesmak...
Day 08: The last film you watched. "Źródło" D. Aronofsky'ego.
Day 09: Your favourite animated film. Ale mam jeden wybrać? Impossibru! No i "animated", hm, to takie raczej jak "Shrek" też? No, niech będzie że tak. Więc "Shrek", bo ten pierwszy jest absolutnie genialny. A ze "zwykłych" animacji nie umiałabym wybrać jednej.
Day 10: A great film from the 80's. No przecież, że Imię Róży.

środa, 11 września 2013

Jobs / Czarny czwartek

Gdyby ktoś był zainteresowany moją recenzją filmu "Jobs" z portalu Kulturalny Toruń, to zapraszam serdecznie: klik.

Obejrzałam też na dniach film "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł". Tak poniekąd przygotowując się do "Wałęsy. Człowieka z nadziei". Produkcje tego typu traktuję głównie edukacyjnie. W szkole zazwyczaj brak czasu na dokładne omówienie ostatnich kilkudziesięciu lat z historii Polski (nie wiem no, może poświęćmy na to trochę WOSu?), dlatego ja na przykład pisząc którąś z próbnych matur, która dotyczyć miała m.in. wydarzeń w Poznaniu w 1956 r., opierałam się w głównej mierze na książce Małgorzaty Musierowicz "Kalamburka". Stamtąd wiedziałam na ten temat dużo więcej niż ze szkoły.
"Czarny czwartek" także niesie ze sobą duży potencjał edukacyjny, opowiada historię w taki sposób, że rzeczywiście można ją zrozumieć. A nawet poczuć - te emocje. Ja się wczuwałam! Ciekawy pomysł z uczynieniem głównym bohaterem wcale nie kogoś w centrum wydarzeń, prowodyra czy szefa komitetu strajkowego, ale kogoś, kogo to wszystko dotknęło trochę przypadkowo. Może bez jakiegoś specjalnego "efektu wow!", ale całkiem porządnie zrobione kino.

I po raz któryś - Harry Potter i Insygnia Śmierci, cz.2. Jeju, nie lubię błędów i niepotrzebnej hollywoodzkości w filmach o Harrym Potterze. Przede wszystkim nie lubię tego, że w trzeciej części podczas meczu quidditcha Harry w filmie naprawdę widzi Ponuraka w chmurach. W takim wypadku oznaczałoby to jego rychłą śmierć. W książce za każdym razem, gdy wydawało mu się, że widzi Ponuraka, to był to Syriusz-Animag, który w ten sposób chciał się Harry'emu poprzyglądać niezdemaskowany. A w filmie Harry widzi nagle chmurę, która wygląda jak Ponurak. Niby jak Syriusz miał się nagle przetransformować w chmurę? Bez sensu. Zawsze mam w tym momencie wrażenie, że reżyser/scenarzysta nie zrozumiał książki.
W tzw. "ósmej części" bardzo przeszkadza mi, że przemieniona w Bellatrix Lestrange Hermiona nadal mówi głosem Hermiony (i to na dodatek z dubbiniem, ech.). Skoro użyła eliksiru wielosokowego, to jej struny głosowe i cała reszta aparatu mowy też przyjęła postać tych organów u Bellatrix, więc skąd głos Hermiony? Głos nie jest przecież przypisany do osobowości, jeny. To wypacza ideę eliksiru wielosokowego, który po prostu zamienia nasze ciało w ciało drugiej osoby, tak, że różnicy nie widać w wyglądzie, a jedynie w zachowaniu. I głos też powinien się zmienić, ot co.
No i - romans Neville'a z Luną. No bez przesady, w paczce przyjaciół nie wszyscy muszą się zakochiwać między sobą. Według Rowling Neville ożenił się z Hanną Abbot, nie było tam ani słowa o romansie z Luną. No.

środa, 4 września 2013

Tom Szaman i czarodziejska góra

A: Tyle spędziłaś czasu na czytanie, a ciągle te same książki, Jeżycjada, Ania z Zielonego Wzgórza po 10 razy, bez sensu. Mogłabyś w tym czasie tyle klasyki przeczytać!
Ja: Przecież teraz czytam klasykę! W tym momencie, dla przykładu, Czarodziejską Górę Tomasza Manna.
M: Toma Szamana?

czwartek, 29 sierpnia 2013

suits i inne wartości

Potrzebowaliśmy z NJMŁ serialu na wakacje. Nie wiedzieć czemu, padło na Suits - W garniturach. I wciągnęło nas! Nadrobiliśmy dwie serie, teraz trzecią oglądamy na bieżąco.
Taka przyjemna rozrywka. Dobre niegłupkowate poczucie humoru, świetne ładnie ubrane postacie, ciekawa akcja.
Majaczy mi gdzieś z tyłu: a wartości? Mógłby nawet powstać taki post na tym drugim blogu... Wartości zupełnie nie moje. Oszukiwanie klientów i współpracowników, palenie marihuany jako coś zupełnie normalnego, seks bez zobowiązań. Marianno, co ty oglądasz? I jeszcze pozwalasz na to młodszemu bratu?
Tylko że... To tylko serial. Chętnie oglądam Suits, ale nie pochwalam takiego zachowania, i nie będę zachowywać się jak bohaterowie serialu. Czytałam Harry'ego Pottera, zafascynowana nie czarną magią, ale bajecznym światem, mieszkaniem w zamku, chodzeniem w mundurkach i przygodami oraz przyjaźnią głównych bohaterów. Zdarza mi się słuchać Nirvany, bo Nevermind to świetna płyta, która po prostu brzmi dobrze, do której dobrze mi się skacze, pozbywając się emocji, ale Kurt Cobain, znany szerzej w pewnych kręgach jako heroinista i samobójca, nie jest moim autorytetem.
To tylko serial. To tylko książka. To tylko płyta z muzyką. Nie wpłyną na mój światopogląd, nie zmienią mojej osobowości. To tylko rozrywka.

Swoją drogą, Suits to serial o prawnikach. Seriali prawniczych jest multum. Znam też seriale o lekarzach, o policjantach i innych agentach, o żołnierzach, nawet o księżach... A czy jest jakiś fajny serial o dziennikarzach? Oglądałabym!

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

The 100 Day Song Challenge


to miało być takie wrzucanie codziennie jednej piosenki na fejsa. wytrzymałam chyba z 60 dni, potem zaprzestałam. ale wpisałam sobie i całą resztę. potem mi się blogger zbuntował i nie chciał tego publikować, ale chyba znalazłam na niego sposób. także no.

Day 01: A song you know all the lyrics to. "Zapytaj mnie czy cię kocham" Republika (i to nic trudnego, bo to zaledwie 6 słów!
Day 02: A song from the first album you ever bought. (what was the album?) To dość trudne pytanie. Ale chyba najodpowiedniejszą odpowiedzią będzie, że ten album to kaseta magnetofonowa The Spice Girls "Spiceworld", chociaż kupiła mi ją Mama - ale na moją świadomą prośbę. Jaką płytę sama świadomie kupiłam - nie wiem, nie pamiętam. Ze Spiceworld wybieram piosenkę ostatnią, The Lady is a Vamp - do dziś pamiętam jakieś przebłyski układu, który tańczyłyśmy do tego na koniec roku szkolnego i bodajże w Central Parku na "Mini Playback Show" z koleżankami ze starszej klasy, które poprosiły mnie, młodszą koleżankę (!) abym była ich Emmą. (Byłam taka dumna!)
Day 03: A song that reminds you of a night out. (when was it and where?) Morcheeba - Rome wasn't built in a day. Bo kojarzy mi się z pobytem w Rzymie i arcygłupim pomysłem na to, aby o północy w Sylwestra wyjść z bezpiecznych pomieszczeń i przejść się ulicami Rzymu. Petardy. Petardy everywhere.
Day 04: A song you can remember you parents listening to. Pamiętam z dzieciństwa puszczaną w domu płytę Deus Meus "Hej Jezu", i te wszystkie piosenki śpiewane na spotkaniach Wspólnoty czy rekolekcjach nadal darzę sporym sentymentem.
Day 05: A song a friend likes but you don't. Psy - Gangnam Style. Tyle w tym temacie.
Day 06: A novelty song. Mikromusic - Takiego Chłopaka. Bo nowa, bo odkrywcza, bo oryginalna i wyjątkowa.
Day 07: One of your favourite songs. To dopiero trudne pytanie! Idę zerknąć na last.fm. Najwięcej przesłuchane - When Under Ether - PJ Harvey. Ha, bo to nie tylko słuchane, to jeden z tych niewielu utworów, które katowałam na minipianinku.
Day 08: A song you used to like but now hate. Hey - ... że się kupidyn tobą interesuje. Ale nie tam że od razu jakiś wielki hejt, daleka jestem od hejtowania. Po prostu piosenka najpierw bardzo mi pasowała, potem zaczęła wkurzać niemiłosiernie, do teraz mam niesmak.
Day 09: A childhood memory T.V. theme tune. "Pełna chata", Everywhere you look. Aż się wzruszyłam na to "aaa" i "everywhere you look"! 
Day 10: A song from one of your favourite albums. (what is the album?) Album, rzecz jasna, PJ HarveyStories from the City, stories from the Sea. Piosenka? Każda! Na przykład ta, o. Good Fortune. Och PJ ♥ miło sobie przypomnieć teledysk, genialny w prostocie. Good Fortune w słuchawki i chodząc po mieście prawie czuję się jak ona tam! 

sobota, 24 sierpnia 2013

sezon na?

Wszyscy to znamy. Od połowy II klasy liceum zaczyna się zawsze sezon 18-stek. Co i rusz ktoś ze znajomych wyprawia imprezę urodzinową, na którą wypada pójść, by obserwować, jak jubilat (a zazwyczaj – kilku jubilatów jednocześnie) przekracza magiczną umowną granicę między dzieciństwem a dorosłością.
Wśród znajomych moich rodziców trwa natomiast od niedawna sezon 50-tek. Co i rusz kolejna osoba z grona ich bliższych i dalszych przyjaciół przekracza tę następną magiczną granicę oznaczającą, że przeżyło się pół wieku, i zaprasza z tej okazji na imprezę.
Wśród moich znajomych natomiast trwa sezon na śluby.

Taka refleksja stała u początków tekstu, który wrzuciłam dwa dni temu na mojego drugiego bloga.
- Masz drugiego bloga?
Ano, mam. Od trzech dni. Pewien portal kusił mnie plakatami "zostań katolickim blogerem!", no to zostałam. Myślałam sobie już dawno, że może trzeba połączyć to całe moje pisanie z Bogiem, i pisać w tej tematyce. Chciałam to robić tutaj, i poniekąd czasami też robię. Tamten platforma jednak kusiła. Póki co dość niewielka, czynnych blogów nie jest tam aż tak wiele, ma natomiast spore zaplecze medialne, dzięki któremu może zdarzyć się tak, że tekst przeczyta więcej osób. Blogspot nie daje takiej możliwości. Żeby ktoś trafił na blogspotowego bloga, to trzeba się sporo natrudzić. Linkować na fejsie czy gdziekolwiek, a ja tego robić nie lubię, to takie nachalne.
Nowego bloga nigdzie jeszcze nie reklamowałam. Chciałam się najpierw rozpisać, zobaczyć, jak mi to będzie szło, czy będę miała tematy, czy nie załamią mnie negatywne komentarze albo zupełny brak odzewu.
Wyszło jednak trochę inaczej, bo drugi tekst jaki wrzuciłam, został przez portal rozreklamowany. Widocznie komuś tam się spodobał, albo brakowało im czegoś do wrzucenia, to poszły moje bazgroły. I znalazły się wczoraj na stronie głównej portalu deon.pl, a to już jest jednak coś. Skoro tak się stało, to postanowiłam się tym jednak na fejsie pochwalić, a i tutaj niniejszym ro czynię. W wersji deonowej można go przeczytać tu. Linkowało go potem kilka podlegających pod Deon fejsbukowych fanpejdży, pojawiało się trochę lajków i innych takich, oraz różne komentarze. Pozytywne i negatywne. Część osób w ogóle mnie nie zrozumiała - nie, to nie było ogłoszenie matrymonialne. Ani moje osobiste narzekanie na to, że jestem sama. To było kilka luźnych refleksji na temat zjawiska, które obserwuję.
Pewnie gdybym planowała szeroką publikację takiego artykułu, napisałabym go zupełnie inaczej, ale nie wiedziałam, że tak to będzie. Ale cieszę się, wyszła z tego całkiem ciekawa sprawa. Czy będę dalej pisywać rzeczy tego typu? Mam nadzieję, że tak, pomysłów kilka jest. Niekoniecznie jednak chciałabym, by wszystkie z tych moich refleksji, co powstaną, zyskały aż taki rozgłos. Za bardzo mnie stresuje śledzenie komentarzy...

Tutaj nadal będę pisać tak jak pisałam. O kulturze, o różnych wydarzeniach kulturalnych i codziennych, spisywać refleksje tu się nadające, ciekawostki, śmieszne pierdółki. Tam postaram się, by blog nakierowany był na sprawy związane z Bogiem, z wiarą, z Kościołem. A gdy wyjdzie mi tam coś ciekawego, to i tutaj pojawi się na ten temat informacja. Bo tutaj jest ten mój najważniejszy kawałek internetu, tu sobie wszystko ładnie zbieram i się z Wami dzielę.
Ale zapraszam i tam:
www.muszka.blog.deon.pl

środa, 21 sierpnia 2013

nie umiem gwizdać


Nosowsko-O.S.T.Rowskie Czy żyjesz by mieć plan, czy masz plan, żeby żyć? vs. Każdy plan można zmienić, lecz wolę życie bez planu (jak tylko odkurzę mieszkanie zdobędę mury Libanu) Czesława Śpiewa
„Lubię ludzi, którzy mają jakąś pasję”. Ok, a co z tymi, którzy pasji nie mają? Których nie pochłania granie na gitarze ani czytanie filozofów, ani odbijanie rakietą żółtej piłeczki, ani kibicowanie żużlowcom, ani podróżowanie autostopem, ani fotografowanie, ani programowanie? Trzeba ich od razu skreślić? Są gorsi? Mniej udani, bo nie mają takiego konika, którego mogliby nazywać właśnie „Pasja” ze stadniny Jana Kowalskiego?
Zawsze gdzieś tam ugniata mnie ta fascynacja pasjonatami. Bo ja nie jeżdżę na koniu zwanym "Pasja". Czy tak mnie bez konkretnej pasji stworzono, czy też raczej nic takiego w sobie nie odkryłam, nie rozwinęłam? Nie wiem. To trochę jak z gwizdaniem. Nie umiem gwizdać, i już. Nie wiem, czy to dlatego, że mój aparat gębowy biologicznie nie jest w stanie wydobyć z siebie takiego dźwięku, czy też dlatego, że nigdy nie nauczyłam się owego aparatu w ten specyficzny sposób ustawić.

wtorek, 20 sierpnia 2013

kilka tygodni z L.M. Montgomery

Tak się złożyło, o czym dowiedziałam się po lekturze ostatniej z przeczytanych ostatnio i omawianych tu poniżej książek, że dwie pierwsze to jedyne wydane przez L.M. Montgomery powieści dla dorosłych. Natomiast dwie pozostałe - to jej pamiętnik i biografia. Co prawda, pamiętnik dotyczy lat dzieciństwa i młodości, ale i tak polecałabym go raczej dorosłemu czytelnikowi. Podsumowując, dążę do tego, aby stwierdzić, że oto w tej notce to tak jakby L.M. Montgomery dla dorosłych.

zdjęcie Maud Montgomery pochodzące z wikipedii, wrzucone tutaj z powodu silnej potrzeby zilustrowania jakoś tego wpisu



Błękitny zamek - czy tego nikt jeszcze nie zekranizował? Wydaje mi się, że to idealny materiał do sfilmowania! Bohaterka, wyszydzana stara panna, na początku nieco mnie wkurzała, taka rozmemłana i bez życia.
Niezbyt dobrze jej się spało. Nic dziwnego zresztą, że się źle sypia, kiedy się ma nazajutrz skończyć dwadzieścia dziewięć lat, a przy tym jest się wciąż panną, w środowisku, gdzie nie wychodzą za mąż tylko te, które po prostu nie mogą dostać męża.
Jednak pewna wiadomość sprawia, że zaczyna ona żyć po swojemu, nie przejmując się innymi, przede wszystkim - tłamszącą ją rodziną. Wychodzi nawet za mąż (no wiadomo, w innym wypadku nie zrealizowałaby się życiowo, nie?), ale para ta nie jest taka typowo montgomerowska. Co więcej, ślub wcale nie jest cudownym zakończeniem, rozkosznym rozwiązaniem wszystkich wątków, i żyli długo i szczęśliwie. Tu dzieje się dużo więcej. Intryga jest dość nietypowa, na koniec jeszcze trochę bardziej pogmatwana, niż by się wydawało (ale nie wiem, czy to było konieczne).
Mi czytało się dobrze. Za to mojej Mamie i Babci - znakomicie! Obie zachwycone, połknęły "Błękitny zamek" w ciągu 1-2 dni.
Hej Ty! Spełniaj marzenia, nie przejmuj się tym, co mówią inni, i żyj własnym życiem!

sobota, 10 sierpnia 2013

shoty kulturalne 2.

"Bezsenność", reż. Ch. Nolan - no wiadomo, Nolan. Co za gość, co za filmy! Tutaj trochę w stylu "Memento" (ach te przerażające rozmowy przez telefon), dodajmy jeszcze fascynujące mnie od zawsze krajobrazy Alaski (tutaj - również przerażające!) no i czego chcieć więcej? Świetny thriller, tylko że zakończenie... Nie przepadam za takim, uważam je za pójście na łatwiznę. No ale, tutaj scenariusz nie należał do Nolana, mogę to wybaczyć. A rola Ala Pacino - super!

"Angielski pacjent", reż. A. Minghella - jesteśmy z NJMŁ przekonani, że to właśnie rola Fiennesa w "Angielskim pacjencie" spowodowała, że zagrał potem Voldemorta. jak tam leżał taki poparzony, to Voldemort jak nic. Za Juliette Binoche akurat nie przepadam (chociaż reklama Credit Agricole stylizowana na Amelię była świetna!), ale w tym filmie mi nie przeszkadzała. Świetna historia, dobrze opowiedziana. Z wątkiem "dlaczego Ralph Fiennes jest fajniejszy niż Colin Firth". No bo Ralph Fiennes w ogóle jest fajowy, ot co.


"Uniwersytet Potworny", reż. D. Scanlon
- A., pójdziesz z nami w sierpniu na uniwersytet potworny?
- Nie, ja na uniwersytet potworny wracam dopiero w październiku. 
Potwory też źle wychodzą na zdjęciu do legitymacji studenckiej.
Jestem wielką fanką "Potworów i spółki", więc musiałam, MUSIAŁAM zobaczyć też prequel. W tej dawniejszej części najbardziej lubiłam ten cały świat potworów, tę całą ekspozycję, która w przezabawny sposób pokazuje nam, jak się żyje potworom za drzwiami od szafy. Do momentu, kiedy pojawia się ta mała i wszystko psuje. W "Uniwersytecie Potwornym" w zasadzie całość ma charakter tamtej ekspozycji, nie dzieje się tu nic wielce stresującego (przynajmniej nie dla widzów, dla potworów owszem), no może za wyjątkiem jednego z końcowych fragmentów, gdzie robi się trochę bardziej poważnie. Reszta - to po prostu uniwersytecki konkurs potwornych umiejętności rozgrywany pomiędzy bractwami. Być może byłoby to jeszcze śmieszniejsze, gdybym sama siedziała w takim amerykańskim akademickim świecie, ale i tak jest zabawnie, do polskich uniwersytetów też wiele pasuje. Na przykład przerażająca, groźna pani dziekan, surowa wymagająca ciszy bibliotekarka, czy typy studentów - rozbawiło nas zwłaszcza bractwo imprezowych wylaszczonych potworków-cheerleaderek. Znamy takie! Ale i inne typy - osiłków, kujonów - sportretowane zostały naprawdę prawdziwie, mimo iż przeniesione na potwory. Ubawiłam się! fajnie tez popatrzeć, jak nasi znajomi z "Potworów i spółki" zachowywali się jako studenci, młodsi o te kilkanaście lat, fajnie wypatrywać w trzecim planie postaci znanych nam z późniejszej części. niezwykle przyjemny film!

Smerfy 2, reż. Raja Gosnell
Tak, chodzę ostatnio do kina na filmy dla dzieci. Nie widziałam pierwszej części, i bałam się, że będzie kiepsko. Ale nie było tak źle! Udało się twórcom nie przyćmić całości klimatu naszej ulubionej bajki z dzieciństwa. Fabuła i dowcip kojarzyła mi się z familiarkami typu "Kevin sam w domu" - śmiejemy się, bo Gargamel spada z Wieży Eiffle'a. Dodatkowej radochy przysporzyło nam wyszukiwanie wszystkich product placement w filmie. SONY - bo Gargamel ciągle łazi z tabletem (słaby motyw, tak samo jak wciskanie na siłę teksów o Facebooku co chwila), no i wszystkie możliwe słodycze we fragmencie filmu dziejącym się w cukierni, który pewnie właśnie po to został napisany, by te słodycze tam wciskać. Szału nie ma, ale da się wysiedzieć w kinie, i nawet się człowiek czasami uśmiechnie, bo smerfnych wspomnień wraca sporo.

poniedziałek, 22 lipca 2013

dobre show z wykorzystaniem "Iluzji"

"Iluzja" (reż. L. Leterrier) to kawał porządnego kina! Lubię i "Prestiż", i różne numerki Danny'ego Oceana, a do tych dwóch filmów, jak zauważyłam nie ja, ale koleżanka pisząca recenzje na Kulturalnym Toruniu, bardzo "Iluzji" blisko. Wciągnęło mnie. Uśmiałam się. Ostatnie jedno... lub nawet dwa dna scenariusza bym pominęła. Pierwsze z nich psuło mi obraz naszych bohaterów, jaki sobie budowałam od początku filmu, drugie było już zbyt grubymi nićmi szyte. Dobra obsada - lubimy filmy z Freemanem i Cainem (brawa za delikatną parodię "Zagadek wszechświata z Morganem Freemanem"!), ale zaczynam zauważać, że Eisenberg wszędzie gra tak samo - chociaż wciąż nie widziałam "Social Network"... Podsumowując, "Iluzja" to po prostu rozrywka na wysokim poziomie.

czwartek, 18 lipca 2013

szoty kulturalne, czyli nadrabiamy zaległości

są rzeczy ważne i ważniejsze, w związku z czym blog leżał ostatnimi czasy odłogiem. czas nadrobić zaległości w kulturalnych opisach. nie będzie długich dygresyjnych analiz. tak tylko po odrobince, aby pozbyć się zaległości. trochę wzorem shortów kulturalnych tattwy (do teraz byłam przekonana, że to są shoty, a nie shorty! ciekawe. bo to taki shot na raz, no!)

filmowo:
Vinci, Vabank, Vabank 2 - obejrzane po kilkakroć z okazji pisania pracy na Analizę Filmu dotyczącej Vinci, a trudno pisać o Vinci bez odniesienia się do Vabanków. Co tu dużo mówić, Juliusz Machulski daje radę, zwłaszcza w tego typu komedii kryminalnej.

Avengers - nadal nie wiem co mi się stało, że zaczęłam tak chętnie oglądać filmy o superbohaterach. Ale one są naprawdę spoko! Mimo iż nie zachwyca mnie jakoś wybitnie ani Robert Downey Jr., ani Tom Hiddleston. 

Przypadkowy mąż - Wielkie zdziwienie nr 1: co robi Javier Bardem w takim typowo komedioworomantycznym filmie? Wielkie zdziwienie nr 2: TO NIE JAVIER BARDEM, tylko gość do niego łudząco podobny! I w sumie to spostrzeżenie przyćmiło mi całą resztę filmu. Komedioromantyczny, i jak na taki nawet całkiem przyjemny. O wyższości zarośniętego, lekko gburowatego, inteligentnego faceta w wyciągniętym podkoszulku i jeansach nad typowo colinofirthowym nerwowym elegancikiem w garniturku. True story!

Sztuka zrywania - zaskoczenie! Spodziewałam się po tym wszystkim cukierkowo słodkiego zakończenia. A tu jednak nie! Ten aspekt zdecydowanie na plus. Reszta bez szału. Bohater jest Polakiem, co podkreśla się ubierając go stale w koszulki z orzełkiem, a nazywa się Gary Grobowski. Zmieniłabym jednak na Grabowski, to jakieś takie bardziej znajome. No i ten Gary. Ilu znacie Polaków noszących to imię wywodzące się, jak podaje wikipedia, z języków staroangielskiego i germańskiego? Bo ja niewielu. Trochę wtopa.

Rejs - och, urocze. Absolutnie wpisuje się w moje poczucie humoru. I tak, widziałam ten film po raz pierwszy. I tak, obchodzę urodziny tak jak Kaowiec i Stanisław Tym w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Właściwie dokładnie 17 lipca.

książkowo:
"Erynie" Marka Krajewskiego – ależ mnie wciągnęło! Chociaż końcówka nieco traci na wartkości, czytało mi się to bardzo dobrze. Chyba muszę zacząć sięgać po kryminały. Usunęłabym niepotrzebną moim zdaniem współczesną klamrę kompozycyjną, i sam tytułowy motyw Erynii – bogini zemsty też wydał mi się jakiś taki wydumany. Sama historia, bez tych upiększaczy, też by się broniła, na moje – nawet lepiej. Jednak największe zastrzeżenia mam do tylnej okładki. Powinna być dopracowana w najmniejszych szczegółach, prawda? Przecież biorąc książkę w księgarni do ręki, odwracamy na tyły i sprawdzamy, co tam napisali, czy nas zachęci. A tu klops.
Lwów, maj 1939 roku. W strasznych męczarniach ginie mały chłopiec. Wieść o rytualnym mordzie dokonanym przez Żydów obiega miasto. Wybucha panika. Czyje dziecko będzie następne? Wszyscy liczą na komisarza Edwarda Popielskiego.
Czy to nie brzmi tak, jakby wszyscy życzyli komisarzowi jak najgorzej, żeby to jego dziecko było następne? A zdecydowanie nie o to chodzi. Klops. „Wszyscy liczą na to, że komisarz Edward Popielski weźmie sprawę w swoje ręce i zapobiegnie kolejnym mordom.” Simple as that.

„Patty” i „Patty i Priscilla” Jean Webster – niestety nie umywają się do wcześniej opisywanych przeze mnie powieści epistolograficznych “Kochany Wrogu” i “Tajemniczy opiekun”. Płyciutkie, bez fabuły, wydały mi się wyrwane z całej historii – „Patty i Priscilla” dotyczy ostatniego roku pobytu dziewcząt w college’u, co czyta się trochę dziwnie, bo chcielibyśmy razem z bohaterkami poznawać ten świat, a nie wchodzić do już przez nie zdefiniowanego. To takie przyjemne opowiastki pensjonarskie, mnie jednak  wkurzała główna bohaterka, z tym jej konfabulowaniem, z tym że jej wszystko uchodziło na sucho, jakoś to mało wychowawcze. Brak w tych książkach głębi.

Wyjdź do światła! Przesłanie świętego grzesznika, Joachim Badeni OP, J. Syrek. Niewielkich rozmiarów książeczka, zawierająca wyjątki z konferencji i kazań ojca Joachima Badeniego. Takich nam kurczę ludzi w Kościele potrzeba, świętych swoją normalnością, normalnych swoją świętością. Sporo anegdotek, ciekawych spostrzeżeń. Taki zbiór historyjek do opowiadania w rozmowach na temat wiary, do urozmaicenia kazań. I tak też to sobie przyjemnie czytałam, ale okazało się, że sporo z tego zostało we mnie. Na pewno jeszcze wrócę do świętego grzesznika.

Papież Franciszek. Kard. Jorge Mario Bergoglio. Chciałbym Kościoła ubogiego dla ubogich. Książka na zasadzie – wydajmy coś szybko o papieżu Franciszku. Tak szybko, że nawet akapity dzielone są w trakcie zdania, że trudno oddzielić komentarz od wypowiedzi papieża, że ma się wrażenie, że zostało tam wrzucone wszystko, co tylko się dało, wszystkie papieskie wypowiedzi do dnia wydania książki, i zabrakło czasu na korektę i selekcję. Te wszystkie mankamenty tyczą się przede wszystkim drugiej części książki. Pierwsza – sylwetka papieża, wywiad na jego temat z kardynałem Zenonem Grocholewskim i jezuitą ks. Andrzejem Koprowskim, oraz podobno co ważniejsze przemówienia kardynała Bergoglio z lat 2009-2013 są naprawdę ciekawe (i lepiej zredagowane!), pozwalają poznać styl obecnego papieża, pokazują to, co dla niego było istotne przed wyborem (chociaż mam wrażenie, że mogło tu dojść do pewnych manipulacji i wyboru tekstów zwracających szczególną uwagę na problemy społeczne, zgodnie z tytułem książki). Im bliżej konklawe z 2013 r., tym bardziej znów mam wrażenie, że nie czyniono już selekcji, a wrzucano wszystko co się da. Jeśli chodzi o końcowe przemówienia, to my to już wszystko przecież znamy. Pierwsze wypowiedzi papieża cytowane były wszędzie, część z nich widziałam w telewizji, część czytałam w internecie. No ale pewnie, że piękne słowa tam padają. Wiele do zapamiętania.

Smutek to zło pochodzące z ducha tego świata. Lekarstwem na nie jest radość. Ta radość, którą tylko Duch Jezusa może dać, i to w taki sposób, by nic i nikt nie mógł jej zabrać. 
Dobrego obiadu!